Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Sonic – Szybki jak błyskawica

Gdy światło dzienne ujrzał pierwszy zwiastun „Sonic. Szybki jak błyskawica”, w internecie zawrzało. Widok debiutującego na srebrnym ekranie niebieskiego jeża zmroził krew w żyłach fanów, a małe oczy postaci do spółki z ludzkimi zębami oraz dziwacznymi proporcjami twarzy przypominały bardziej coś rodem z horroru niż filmu skierowanego do młodszych widzów. Sprzeciw był na tyle głośny, że zwrócił uwagę reżysera, Jeffa Fowlera do spółki z Paramount Pictures oraz Segą. Gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały kolejną katastrofę w portfolio Sonica (a to obfituje w nieudane projekty), a memy szturmem zdobywały sieć, wydarzył się cud. W listopadzie, niecałe osiem miesięcy po pierwszym zwiastunie, świat mógł ujrzeć drugiego, stworzonego od nowa jeża. Fanów zamurowało. Chyba po raz pierwszy ktoś ich posłuchał.

Jeszcze rok temu prędzej uwierzyłbym w szczodrość EA lub Activision niż w dobry film na podstawie gier wideo. Latami przyzwyczajany do beznadziejnego poziomu „egranizacji” (nie wliczając zeszłorocznego „Detektywa Pikachu”, który pokazał, że się da zrobić dobre kino rozrywkowe z poszanowaniem materiału źródłowego czy ostatniego „Tomb Raider”, który był porządnym średniakiem) oglądałem kolejne filmy bardziej w charakterze guilty pleasure niż prawdziwego zainteresowania. Jeśli dodać do tego kiepską passę Sonica, którego pierwsza naprawdę dobra gra od przeszło piętnastu lat była w gruncie rzeczy fanowską produkcją – „Sonic Mania”, nawet bardzo udany redesign niebieskiego jeża nie nastrajał szczególnie pozytywnie, a do kina udawałem się z mieszanymi uczuciami. Nastawienie to błyskawicznie ustąpiło miejsca przyjemnemu zaskoczeniu, a następnie czystej frajdzie.

Widzicie, drodzy czytelnicy, odpowiedzialny za reżyserię Jeff Fowler wraz ze scenarzystami, Patrickiem Casey’em oraz Joshem Millerem zaserwowali nam trwającą nieco ponad półtorej godziny komedię akcji, opowiadającą o samotności, przyjaźni i odkrywaniu własnego miejsca w świecie. I choć widzieliśmy to już wszystko dziesiątki, jeśli nie setki razy, „Sonic. Szybki jak błyskawica” serwuje sprawdzone motywy w sposób tak lekki i wypełniony humorem, że brak oryginalności w niczym nie przeszkadza. Ba! Każdy, niezależnie od wieku znajdzie tu coś dla siebie. Zmuszony do ucieczki z własnego świata za sprawą grupy istot znanych w grach jako echidny (rasa z której wywodzi się Knuckles), Sonic postanawia zaszyć się w mieścinie o swojsko brzmiącej nazwie Green Hills. Spędza tam czas czytając komiksy z Flashem, bijąc rekordy prędkości mierzone z użyciem policyjnego radaru i przyglądając się życiu mieszkańców. Pewnego wieczoru samotność przeważyła i Sonic niechcący uwalnia falę energii przypominającą impuls elektromagnetyczny, trafiając tym samym na radar Pentagonu. W ten sposób do Green Hills trafia doktor Robotnik – ekscentryczny geniusz, wypełniający wszelkie znamiona szalonego naukowca.

Sam Sonic jest dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać – pewny siebie, ciekawy świata i gadatliwy lekkoduch, sypiący nawiązaniami do popkultury jak z rękawa. Jego kontrastem jest Tom Wachowski (James Marsden), kompetentny i opanowany stróż prawa, spędzający czas na gadaniu do pączków oraz marzeniu o patrolowaniu ulic wielkiego miasta. Wyważenie małomiasteczkowego szeryfa doskonale uzupełnia pełną entuzjazmu postać Sonica i choć Wachowski jest przedstawiany jako ostoja zdrowego rozsądku, nie przeszkadza mu to w szybkim przejściu do codzienności nad faktem poznania szybszego od dźwięku, kreskówkowego jeża… a nawet poznaniu go z małżonką oraz jej siostrą. Choć może brzmieć to dziwacznie, szybko zawiązująca się przyjaźń między człowiekiem a jeżem wypada całkiem naturalnie. Wszystko to jednak blednie w chwilach, gdy na scenę wkracza doktor Robotnik. Choć miałem wątpliwości co do takiej wersji odwiecznego wroga Sonica, Jim Carrey doskonale odnajduje się w roli szalonego naukowca. Jego charakterystyczne ruchy, świetna mimika oraz energia żywcem wyciągnięta z lat 90. sprawiały, że z przyjemnością oglądałem kolejne sceny z nim, szczerząc się niemal bez przerwy. Chyba nikt inny nie mógłby powtórzyć wyczynu aktora, wcielając się w tak bardzo przerysowaną postać, a przy tym nie zrażając do siebie widzów. Już sama postać doktora Robotnika gwarantuje, że jeszcze nie jeden raz wrócę do „Szybkiego jak błyskawica”.

Pełnometrażowy debiut Sonica, choć skierowany jest przede wszystkim do młodszych widzów, nie zapomina o osobach wychowanych na grach z maskotką Segi. Wprawne oko bez większych problemów namierzy sporą ilość odniesień do popkultury oraz easter eggów prosto z gier (jak choćby logo Sonica na bandanie podczas popisu umiejętności walki nunchaku, chilli dogi, czy zwracanie się do Robotnika per Eggman). Nie będzie również przesadą stwierdzenie, że film oferuje również kilka szczególnie udanych scen akcji, ze szczególnym uwzględnieniem tych a’la Quicksilver z „X-Men: Apocalypse”, czy zrealizowana z rozmachem ostateczna konfrontacja żywcem przypominająca walkę z bossem w grze.

Choć „Szybki jak błyskawica” nie jest w żadnym razie przełomowy, okazał się jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, filmem na podstawie gier wideo, będąc jednocześnie zaledwie początkiem większej historii, origin story jednej z najpopularniejszych postaci z biblioteki Segi… a może nawet zapowiedzią czegoś jeszcze większego, sądząc z przypominającego marvelowskie logo Segi otwierające seans. Kto wie, może wydana w 2017 roku „Sonic Mania” oraz tegoroczna premiera „Sonic. Szybki jak błyskawica” zapowiadają początek dobrej passy niebieskiego jeża?

PS. choć nie jestem zwolennikiem dubbingu w filmach innych niż animowane, ten w przypadku Sonica wypada całkiem dobrze… choć trzeba się pogodzić z faktem, że występ Jima Carrey’a w tym wydaniu sporo traci.