Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Konsole, Recenzje

Recenzja: Assassin’s Creed Valhalla

Mój stosunek do gier wywodzących się spod szyldu Ubisoftu jest dość skomplikowany. Z jednej strony, grałem w niemal wszystko co znajduje się w ich ofercie, w większości nawet wbijając platynę, ale z drugiej – nie jestem w stanie strawić więcej niż jednego ich charakterystycznego otwartego świata na pół roku. Równie często zakochuję się w serwowanych przez francuzów grach, jak wywalam je z dysku, by kilka tygodni później ponownie zasysać je na konsolę. Taka niezbyt zdrowa emocjonalna huśtawka towarzyszyła mi również przy „Assassin’s Creed Valhalla”, od którego przez pierwsze dwa tygodnie trudno było mi się odkleić, by następnie, w przypływie irytacji nękającymi grę bugami oraz zepsutym plikiem zapisu, niemal kompletnie porzucić Eivora i jego wesołą kompanię.

Jak już pewnie niejednokrotnie wspominałem, gry Ubisoftu w moim przypadku idealnie wpasowują się w definicję guilty pleasure. Siadając do nich czuję się niczym zapadając w objęcia starego, wysłużonego, ale przez to nie mniej lubianego fotela. Doskonale wiedząc czego się spodziewać, niemal od razu jestem w stanie zagłębić się w wykreowany z charakterystycznym rozmachem świat, ruszając na spotkanie niezbyt wymagającej myślenia przygody. Po czym, gdy już ujrzę przewijające się na ekranie napisy końcowe czuję ulgę, że już po wszystkim i mogę ze spokojnym sumieniem odstawić kolejną część przygód asasyna/hakera/amerykańskiego turysty na półkę… by po kilku miesiącach (zazwyczaj w wyniku spektakularnej prezentacji, dziwnym trafem nie pokazującej wiele z samej rozgrywki) poczuć ten charakterystyczny głód, niczym u starającego się zdrowo odżywiać entuzjasty pizzy przechodzącego obok ulubionego lokalu. Nie inaczej było tym razem. Jeszcze do końca nie przetrawiłem faktu spędzenia nieco ponad stu dwudziestu godzin na kończeniu ostatnich DLC do „Assassin’s Creed Odyssey”, a już niecierpliwie przebierałem nogami oczekując możliwości wyruszenia ku wybrzeżom Albionu (oczywiście w celach czysto turystycznych, wcale nie po to, by palić i rabować).

Nie do końca wiem co tak właściwie Ubisoft próbuje udowodnić, z uporem maniaka kreując ogromne światy, które zależnie od podejścia mogą pochłonąć od pięćdziesięciu do stu pięćdziesięciu godzin z życia gracza. Widząc mieniący się od znajdziek i aktywności pobocznych wirtualny świat „Valhalli” przez dłuższą chwilę byłem przekonany, że to by było na tyle. Nie wytrzymam kolejnej setki godzin spędzonej nad mozolnym odhaczaniem skrajnie nudnych aktywności, wspinaniem się na nastą wieżę tylko po to, by zeskoczyć z niej do stogu siana i wspiąć na kolejną, oddaloną od poprzedniej o jakieś sześćset wirtualnych metrów. Ba, poczułem gdzieś głęboko w sercu smutek, że Ubi tak daleko odeszło od, wydawałoby się prostej, formuły legendarnego już „Assassin’s Creed II”, dzięki któremu zakochałem się w serii o smutnych facetach ze skłonnościami do ukrywania ostrych przedmiotów w rękawach. Pomimo lekkiego zniechęcenia i natrafiania na mniej lub bardziej uprzykrzające życie bugi i glitche postanowiłem kontynuować rozgrywkę… i nie żałuję.

Nauka wyciągnięta z katastrofy zwanej „Ghost Recon Breakpoint” nie poszła w las, a przynajmniej nie na tyle głęboko, by wpakować się do niedźwiedziego leża. Widzicie, drodzy czytelnicy, o ile sama mapa nie wydaje się być większa od tej w „Odyssey”, a już na pewno nie rzadziej obsiana różnymi aktywnościami, tak tam gdzie to się naprawdę liczy, Ubisoft przyłożył się jak rzadko kiedy. Dotyczy to tak wątku głównego, jak i sporej części zadań pobocznych, które w przypadku tej części niejednokrotnie wykraczają poza mocno już nużący schemat „idź tam, ubij X wrogów, znajdź przedmiot i wróć”. Ku mojej i z pewnością wielu innych graczy radości, Francuzi postanowili podejść do tematu kreatywnie, zaczynając serwować miniopowieści nawet do przyziemnych zadań pobocznych. Owszem, sporo zadań wciąż sprowadza się do udania się we wskazane miejsce i eksterminacji opozycji, ale czyni się to o tyle chętniej, że przy okazji możemy dowiedzieć się czegoś więcej o zleceniodawcy oraz okoliczności, które doprowadziły do takiej a nie innej sytuacji. Ba, czasem wystarczy daną osobę wysłuchać, albo zmierzyć się z nią na słowa lub pięści. Choć nie jest to tak naprawdę nic przełomowego, ma bezpośredni wpływ na wrażenie zatopienia się w żyjącym świecie, zapełnionego przez coś więcej niż klepiące w kółko te same formułki zlepki pikseli.

Ale jak to w końcu z tą fabułą w „Valhalli” jest? Przez pierwsze godziny miałem spore obawy, że to kolejna odsłona tradycyjnego dla serii historii o zemście. Owszem, Eivor (zależnie od preferencji gracze mogą zdecydować się na poznawanie historii oczami kobiety, mężczyzny, lub zdać się na grę i przełączać się w biegu między wersjami – o dziwo, jest to całkiem zręcznie wyjaśnione, a przy okazji zapewniające fabularny smaczek, którego się nie doświadczy wybierając konkretną wersję Eivora) zaczyna jako dyszący pragnieniem zemsty wojownik, gotów wpakować siebie i towarzyszy w największe niebezpieczeństwo, byle tylko wbić topór w czaszkę antagonisty. Wątek ten kończy się jednak nadspodziewanie szybko, a przed graczem oraz samym Eivorem otwiera się mapa pełna nowych możliwości i znacznie poważniejszych zagrożeń. Nagle nie jesteśmy już krwiożerczym wojem, wiodącym klan ku otwartej wojnie – stajemy się opiekunami nowej, dopiero szukającej miejsca w świecie społeczności, której trzeba zapewnić nie tylko dach nad głową i pełne brzuchy, ale też zadbać o sojusze w obliczu niezbyt zachwyconych gośćmi tubylcami. Tutaj na jaw wychodzi ciekawe, a zarazem świeże dla serii podejście do fabuły. Anglia podzielona jest na kilka rejonów, z czego każdy oferuje osobną historię, łączącą się z resztą poprzez wspólny mianownik tworzenia sojuszy, poznawania nowego świata i konfrontacji z Zakonem Starożytnych… a skoro już przy zakonach jesteśmy, to pora wyjaśnić jaką funkcję pełnią w „Valhalli” asasyni.

Ukryci są tutaj reprezentowani przez dwie postaci, mentora Basima Ibn Ishaq oraz jego podopiecznego, Hythama i już od chwili, gdy ta dwójka stawia pierwsze kroki na mroźnej północy, moje serce ogarnęła radość. Oto po wielu przygodach w towarzystwie Bayeka i Kassandry (lub Alexiosa) znowu dane jest tam ujrzeć Asasynów z krwi i kości. Stateczni, opanowani, a jednocześnie nieprzebierający w środkach w dążeniu do celu… no, przynajmniej tak to wygląda w przypadku Basima. Młodszy Ukryty raczej nie grzeszy opanowaniem, a okazywana z jego strony nieufność oraz niechęć w stosunku do nieokrzesanego Eivora jest wręcz namacalna. Nic dziwnego. Z punktu widzenia młodego asasyna krwiożerczy wiking nie tylko nie zasłużył na wręczone mu niemal z marszu charakterystyczne ostrze, ale wręcz dopuścił się świętokradztwa, przypinając je w widocznym miejscu, a na dodatek odmawiając tradycyjnego dla Zakony poświęcenia palca. Cokolwiek by o Eivorze nie powiedzieć, ten nie grzeszy subtelnością, a i scenarzyści nie starają się na siłę wtłoczyć brutalnego wojownika w ramy działającego w ukryciu zabójcy. Ma to swoje plusy i minusy. Z jednej strony tytuł może w pełni ukazać przemyślany i dopracowany (z pewnością dzięki „For Honor”) system walki, który na wyższych poziomach potrafi dać w kość, ale z drugiej miłośnicy skrytobójstwa będą mieli stale pod górkę. Ba, niektórych konfliktów z bossami nie da się rozwiązać po cichu, co jest dość ironiczne w przypadku gry z Asasynami w tytule.

Niestety, nie wszystko jest tak dobre, jak fabuła i zadania, które wymagają nieco myślenia na własną rękę, oferując raptem ogólny kierunek i zmuszając do słuchania zleceniodawców. Premierowa wersja „Assassin’s Creed Valhalla” nękana była dość powszechną wśród gier AAA, a już szczególnie tych noszących logo Ubisoftu, przypadłością – masa bugów, glitchy i zawiasów wymuszających restart konsoli (w moim przypadku Playstation 4) potrafiła zepsuć nawet najbardziej emocjonujące momenty i były one bezpośrednim przyczynkiem do odłożenia gry na przeszło dwa tygodnie. Od tego czasu Ubi zdążyło załatać sporo z nich, ale ciężko ot tak zapomnieć o zepsutym pliku zapisu, cofającego rozgrywkę o kilka godzin… Gdy jednak minęła największa irytacja tym niefortunnym zdarzeniem, wróciłem do rozgrywki z mocnym postanowieniem przebicia się przez fabułę po linii najmniejszego oporu. Postanowienie to nie wytrzymało zbyt długo, a ja dałem się porwać połatanej wersji przygód Eivora, wtapiając na ten moment już zdrowo ponad pięćdziesiąt godzin.

Niemniej, szczególnie teraz po miesiącu łatania i polerki, „Assassin’s Creed Valhalla” to bardzo dobra pozycja tak dla fanów serii, jak i osób szukających przygody w skórze wikinga. Jest to tym bardziej dobry wybór, że tradycyjnie gry Ubi dość szybko trafiają na przecenę i bez większego problemu można już dopaść wypasioną wersję „Valhalli” w premierowej cenie wersji podstawowej. Tym bardziej, że choć gra rozwija skrzydła na nowej generacji, tak bez przeszkód można grać i na poprzedniej, a jak pokazuje ostatnie kilka tygodni, nie można tego powiedzieć o każdym tytule…