Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Konsole, Recenzje

Watch Dogs: Legion – oceniamy!

Tegoroczny gorący okres premier zdecydowanie stoi pod znakiem Ubisoftu: listopadowe „Assassin’s Creed: Valhalla” oraz grudniowe „Immortals Fenyx Rising” (nie dajcie się zwieść idiotycznemu tytułowi, gra zapowiada się cudnie) zapewnią dziesiątki, jeśli nie setki godzin radochy każdemu fanowi gier z otwartym światem. A biorąc pod uwagę przeniesioną premierę „Cyberpunk 2077”, jedynym nowym growym cyberpunkiem jaki mamy bowiem obecnie w domach, jest „Watch Dogs: Legion”. Co swoją drogą wiele mówi o czasach w jakich obecnie żyjemy, seria „Watch Dogs” rozgrywa się bowiem w świecie, który jest co najwyżej o krok przed tym, co sami możemy zaobserwować na ulicach.

Mój stosunek do serii z hakerami zmieniał się z każdą odsłoną; Do dziś pamiętam gorycz jaką odczuwałem, kiedy uruchomiłem pierwszą część cyklu. Na moje nowiutkie PlayStation 4 nie było jeszcze gier, więc do czasu premiery „Watch Dogs” głównie stała i zbierała kurz. Kiedy więc okazało się, że szumne zapowiedzi Ubisoftu nie znalazły pokrycia w finalnym produkcie, a gra okazała się co najwyżej średniakiem, którego wyróżniał głównie jeden z najgorszych głównych bohaterów w historii elektronicznej rozrywki, nie mogłem powiedzieć, żebym oczekiwał kontynuacji z zapartym tchem. Ta jednak, wydana w 2016 roku, poprawiła wiele niedociągnięć oryginału. Zamiast ponurego i mrocznego niczym nastoletni got Aidena, poznaliśmy Marcusa oraz barwną ekipę DedSec z San Francisco. Gra zyskała nie tylko dzięki wprowadzeniu ciekawych bohaterów i lepszej fabuły, ale też rozwinięto w niej eksplorację, także przy użyciu drona. I to właśnie część druga stanowi podstawę dla „Legionu”.

Przez cały czas grania nie mogłem się bowiem oprzeć wrażeniu, że „Legion” do taka dwójka w nowej lokacji i z dodaniem jednego, dużego elementu, który w mocnym stopniu wpływa na rozgrywkę. Najnowsza odsłona serii opiera się bowiem na tym, że członkiem nowego DedSecu może być każdy mieszkaniec Londynu. Dlaczego nowego i dlaczego Londynu? Otóż we wstępie „Legionu” próbujemy jako tajny agent jej hakerskiej mości rozbroić bomby, które ktoś podłożył pod brytyjskim parlamentem. Misja okazuje się skazana na niepowodzenie, a w jej wynikuw stolicy Wielkiej Brytanii wybucha szereg ładunków, niszcząc przy okazji znany nam DedSec. W efekcie tych wydarzeń, Londyn zostaje oddany „pod opiekę” korporacji Albion, która wprowadza w mieście szereg restrykcji, mających pomóc przywrócić praworządność, nie dopuścić do kolejnych zamachów i schwytać sprawców. Dalej fabuła wpada w koleiny gatunku, więc nie oczekujcie, że „niespodziewane zwroty akcji” będą naprawdę niespodziewane. Muszę jednak przyznać, że niektóre zadania zapadną mi w pamięć na dłużej. To związane z pewnym domem i sztuczną inteligencją wywołało echa z… „Wiedźmina 3”, a konkretnie z dodatku „Serce z kamienia”. Bardzo ciekawe były też zadania wieńczące wyzwalanie dzielnic – za każdym razem dostajemy wtedy unikalną misję; czasem jest to wspinaczka pajęczym dronem na wieżę zegarową, innym razem szalony wyścig po ulicach Londynu. Ubisoft od jakiegoś czasu stara się zmienić podejście do questów, wzorując się właśnie na wspomnianym wcześniej „Wiedźminie 3”: czyniąc z każdego zadania mini historię, i w „Legionie” to widać (choć nie w takim stopniu jak w „Assassin’s Creed: Valhalla”).

Jak jednak wypada główny bajer „Legionu”? Z pewnością ma swoje momenty, ale nie jest tak rozbudowany jak początkowo oczekiwałem. Podobnie jak wielu innych graczy spodziewałem się systemu bliższego nemesis z „Cienia Mordoru”, tymczasem rekrutowanie do drużyny nowych postaci jest znacznie mniej rozbudowane. Każdego mieszkańca Londynu którego spotkamy możemy sprofilować, dzięki czemu uzyskamy konkretne informacje na jego temat, co zwykle prowadzi nas do jednej z losowych misji, mającej na celu dołączenie londyńczyka do puli naszych postaci. Zadanie te są niestety nie dość, że nudne, to jeszcze niezwykle powtarzalne – łącznie z prowadzącymi do nich dialogami. Po początkowym zachłyśnięciu się tym systemem i zebraniu kilku zróżnicowanych bohaterów (oraz oczywiście grupki rodaków, Polaków w Londynie wszak nie brakuje), zabawa nim szybko mi się znudziła. Umiejętności poszczególnych postaci i tak nie miały większego wpływu na mój styl grania – ten zmieniał się dopiero przy wykorzystaniu unikalnych postaci, dołączających do drużyny po wyzwoleniu dzielnic. Dopiero ich zdolności były na tyle unikalne, że pozwalały na urozmaicenie rozgrywki. Szpieg posiadał dostęp do bondowych gadżetów (zegarek blokujący broń przeciwników oraz odpowiednik Aston Martina z niewidzialnością i bronią), płatny zabójca znał gun-fu i miał w zanadrzu kilka niezłych spluw, itd. Z szeregowych mieszkańców Londynu tak naprawdę warto werbować jedynie budowlańców, którzy mogą w każdej chwili wezwać drona transportowego – tym możemy się dostać w prawie każde miejsce, co sprawdza się świetnie w większości misji. Z brakiem głównego bohatera wiąże się także to, że fabuła nie wciąga w tak dużym stopniu, postaci poboczne i antagoniści nie potrafią zapełnić tej luki. Oczywiście z czasem zdarza nam się tworzyć własne historie, ale te nie są aż tak interesujące, jakby mogły być przy zastosowaniu odpowiednika systemu nemesis.

Obecną generację konsol rozpoczynałem i kończę z „Watch Dogs”, co pozwala mi jeszcze bardziej docenić stareńką PlayStation 4. Nawet na tym siedmioletnim sprzęcie „Legion” wygląda świetnie – Londyn (swoją drogą znakomicie odwzorowany) jest pełen życia, ulice są zatłoczone, pełne świateł i kolorów. Aż trudno uwierzyć, że dała to radę obsłużyć ta sama platforma, na której odpalałem smutne przygody Aidena w pustym Chicago. Gra niezwykle rzadko gubiła klatki, i nawet ilość typowych dla tytułów z otwartym światem bugów i artefaktów była niezwykle mała. Niestety przez dwadzieścia godzin rozgrywki zaliczyłem absurdalną liczbę wyrzuceń do systemu, średnio raz na godzinę. Nie wiem, czy przez ostatnie trzy lata PS4 zawiesiło mi się tyle razy co w czasie przechodzenia „Legionu”.

Nie do końca potrafię ocenić warstwę muzyczną „Legionu”. Londyn to tygiel kulturowy, w którym powstała niesamowita mieszanka muzycznych stylów. Wydawałoby się, że soundtrack do rozgrywającej się w nim gry to samograj, tymczasem sprawa została położona przez system doboru kawałków. Zamiast stworzyć system radiostacji na modłę serii GTA, po każdym wejściu do auta losuje się nam kilka kawałków, pomiędzy którymi można się przełączać (natomiast absurdalnie wielka liczba nagranych rozmów dostępna jest tylko z poziomu menu). Często jednak trafiałem na straszne paździerze i korzystałem z szybkiej podróży. Kiedy już jednak w głośnikach poleci coś z repertuaru Gorillaz, Blur, Muse czy The Chemical Brothers, jazda przez Londyn sprawia masę frajdy. Nawet pomimo nie najlepszego modelu jazdy, który jest już chyba znakiem rozpoznawczym serii.

„Legion” to kolejna odsłona „Watch Dogs”, która wprowadza szereg ciekawych mechanik, ale nie do końca potrafi z nich stworzyć świetną grę. Nie brakuje tu dobrych momentów, zabawa systemami potrafi – nawet jeśli tylko przez jakiś czas – bawić, ale suma tych elementów nie tworzy znakomitej gry. Tym co jednak „Legion” mocno wyróżnia, jest jego duże upolitycznienie. Ubisoft lubi udawać, że tworzy gry społecznie zaangażowane, jednak kiedy przychodzi co do czego, okazują się one wydmuszką. Tymczasem „Legion” często wprost krytykuje kapitalizm, rasizm czy odbieranie swobód kosztem poczucia bezpieczeństwa. I bardzo dobrze! Nic mnie tak nie irytuje, jak próba odbierania twórcom gier prawa do wypowiedzi. Oczywiście cały czas mówimy Ubisofcie – studiu, w którym dochodziło do szeregu nadużyć, który jest wielką korporacją zarabiającą wielkie pieniądze na krytyce wielkich korporacji zarabiających wielkie pieniądze. Ale sam fakt, że w produkcji AAA mamy do czynienia z takimi tematami, dobrze świadczy o kierunku, w którym zmierza branża gier. Hej, Ubi, a może jeszcze tak przy okazji skończycie z molestowaniem, crunchem i innymi praktykami tego typu jakie mają/miały u was miejsce?

Gdybym ze wspominanych we wstępie gier, które w ostatnim kwartale wydaje Ubisoft miał wybrać dwie, w które bardziej chciałbym zagrać, „Legion” by się nie załapał. Ogrywana właśnie przeze mnie „Valhalla” daje mi niepomiernie więcej radochy, „Immortals Fenyx Rising” jako mieszanka ubigry z „Zelda: Breath of the Wild” także przyciąga mnie bardziej. „Watch Dogs: Legion” to gra, która mogłaby królować w sezonie ogórkowym, ale w najgorętszym pod względem premier okresie, jest zaledwie dobrą produkcją, z której zakupem lepiej poczekać na przecenę.