Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Felietony

10 polskich filmów grozy

Polskie kino grozy swoje lata (nie)świetności ma już dawno za sobą, choć tak naprawdę nigdy nie zdołało w pełni rozwinąć skrzydeł. Nowe, sporadycznie ukazujące się filmy, osadzone w realiach horroru najczęściej okazują się totalną porażką, zimno przyjmowaną przez widzów, bo żaden szanujący siebie krytyk nawet nie zniży się do obejrzenia takowego obrazu. A jeśli nawet zdarzy się taka sytuacja, to raczej nie wyniknie z tego nic dobrego dla produkcji, ale chociaż w zamian ludzie zostaną przed nią ostrzeżeni. Mimo wszystko, w dorobku polskiego kina znajdzie się i parę ciekawych tytułów z pogranicza grozy.

wilczyca1982

„Wilczyca”(1982) reż. Marek Piestrak

Jeżeli mowa o filmowych horrorach, to nie powinnopaść złe słowo o tej zacnej produkcji. „Wilczyca” bowiem stanowi przykład nie najgorszego kina grozy, który wyszedł z polskiej stajni. W dodatku fabuła obrazu jest wielowątkowa i osadzona w dość ciekawych czasach. Kobieta porzucona przez męża zaczyna praktykować czarną magię, dzięki czemu udaje jej się dotrzeć do Szatana i dobić z nim targu. Po śmierci staje się lokalną hrabiną i potrafi przybierać też postać wilczycy, co pomaga w dopełnieniu zemsty na małżonku. Poza główną osią fabularną, twórcy zarysowali także przekonywujące tło historyczne XIX wieku oraz odtworzyli obyczajowość tamtego okresu. W przypadku tego filmu, mamy do czynienia z klasyczną kompozycją horroru, raz stopniowo, raz gwałtownie budującego nastrój grozy. Jeśli ktoś czytał „Wilkołaka” Stephena Kinga, z pewnością wie, co mam na myśli.

 

legenda

„Legenda”(2005) reż. Mariusz Pujszo

Na początek było przyjemnie, no to teraz zajmijmy się czymś, co w dorobku gatunkowym Polaków zajmuje lwią część. Czyli gniot. O „Legendzie” nie można mówić inaczej, chyba, żeby uznać, że nawet takie określenie jest dlań nazbyt chwalebne. I sceneria i scenariusz stworzone są według sztampowego schematu. Grupa kobiet wybiera się do starego zamku, aby spędzić tam wieczór panieński. Przebieg w skrócie: zakrapiane spotkanie, striptizer, seks i morderstwo. Prócz dziewczyn na zamku znajduje się tylko dozorca, który opowiada im, że warownia została przeklęta przez czyny jej dawnego właściciela. I niby to on morduje. Można by było przymknąć oko, cóż nic nowego, realizacje kiepska, ale dobrnijmy do końca. Niestety, film pełen jest absurdów i braku logiki, i nie psioczę na warstwę paranormalną (choć też nienajlepszą), ale na zachowanie bohaterów, którzy najwyraźniej postanowi wcielić w życie instynkt samozachowawczy typowego „pierwszego straconego” z amerykańskich produkcji. Tylko zapomnieli, że tam występuje przeważnie jeden taki gagatek, względnie paru, ale nie wszyscy. Chyba, żeby była to farsa w klimatach grozy. Jednak to jest podobno poważny film… Radzę omijać szerokim łukiem.

 

hiena

„Hiena” (2006) reż. Grzegorz Lewandowski

Kolejny przykład kina przeciętnego, ale tu chociaż twórcy starali się stwarzać pozory logiki. Lewandowski przedstawia opowieść o tym, jak czasem wielka jest wiara w miejskie legendy oraz wyobraźni, która może stworzyć obrazy nawet najbardziej niedorzeczne. W niewielkim miasteczku zaczynają ginąć dzieci. Pewien chłopiec, Mały, sądzi, że winna temu jest podobno grasująca w okolicy hiena. Tymczasem w miejscu, gdzie ponoć grasuje drapieżnik, pojawia się tajemniczy mężczyzna. Twórcy silą się, aby budować mroczny nastrój, co rusz wplatają elementy – w założeniu – mające podsycać grozę. Niestety, scenariusz nie przewiduje zasadniczo niczego, co może widza zaciekawić, a do tego pretensjonalna gra niektórych aktorów zdecydowanie odpycha. Polecam go krytykom filmowym, żeby wiedzieli do jakich produkcji zniechęcać ludzi.

 

powrotwilczycy

„Powrót wilczycy” (1990) reż. Marek Piestrak

Wszystko co dobre, szybko się kończy, powiadają. I mają rację, bo Piestrak postanowił pewnego razu odgrzać kotlet i nie wyszło mu to na zdrowie. Jakby tego było mało, zamiast wziąć jeszcze raz swój sprawdzony schemat, postanowił w nowej odsłonie zamiast tytułowej wilczycy, wykorzystać wszędobylskiego i popularnego wilkołaka. Niestety, jego twór bardziej przypomina hybrydę strzygi z filmowego „Wiedźmina” z troglodytą, aniżeli rasowego likantropa. Całość ratuje chyba tylko to, że akcja dzieje się w Krakowie XIX wieku. A nie, przesadziłem… Nic nie jest w stanie uratować tego „dzieła”.

 

lokis

„Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (1970) reż. Janusz Majewski

Wróćmy do kina na poziomie, bo „Lokis…” niewątpliwie jest jednym z najlepszych filmów w klimatach grozy. Majewski zajął się i scenariuszem i reżyserią, co przyniosło mu tylko i wyłącznie… Pożądany skutek. Obraz jest bowiem o profesorze Wittembachu, który, pragnąc prowadzić badania, trafia na dwór pewnego hrabiego, dość miłego i przyjmującego uczonego z należytą gościnnością. Naukowiec zauważa, że gospodarz zachowuje się nieco dziwnie, a niepokojący obraz sytuacji dopełnia pani domu, która na widok syna reaguje jakby zobaczyła niedźwiedzia. Wiąże się to z traumą z przeszłości: podobno, kiedy była w ciąży, została zaatakowana przez niedźwiedzia – w ludowej tradycji nazywanego Lokisem. Według tych samych wierzeń, dziecko narodzone po ataku miało się przemieniać w ową bestię. Sprawa z każdym dniem komplikuje się coraz bardziej, a profesor nie chce uwierzyć, że w okolicy działają siły nadprzyrodzone. Majewski stworzył wciągającą historię, otoczył ją najklasyczniejszym nastrojem przynależnym kinu grozy. Tajemniczość, lokalne wierzenia, narastająca paranoja i strach – składają się na wręcz wybitny obraz.

 

diabel

„Diabeł” (film 1972) reż. Andrzej Żuławski

Andrzej Żuławski to reżyser z górnej półki, co udowodnił nie raz (choćby przy okazji „Na srebrnym globie”). Jego filmy to dzieła ambitne, jak na swoje czasy dopracowane i z pointą. „Diabeł” to jedno z nich. Przerażająca, tajemnicza i pełna alegoryczności produkcja przedstawia losy więzionego przez Prusaków szlachcica, który zostaje oswobodzony przez nieznajomego, ofiarującego mu brzytwę. Ów zagadkowy gość dodatkowo polecił za pomocą narzędzia oczyszczać świat. Mężczyzna po powrocie do domu, zaczyna odczuwać dziwne bodźce. Niedługo potem stosuje się do nakazu nieznajomego – tytułowego diabła. Oto wykorzystany potencjał motywu sędziego, przeplatający się z elementami nadnaturalnymi. Żuławski nie tylko wykreował w nim fenomenalne sylwetki diabła oraz walczącego z opętaniem i jawą szlachcica, ale za tło obrał początek rozbiorów Polski. A żeby tego było mało, w niektórych scenach zabawił się w satyryka, krytykującego zjawiska zaistniałe w czasach PRL-u. Cóż tu dodać. Amerykanie mają „Adwokata diabła”, my mamy po prostu „Diabła”. I nie mamy się czego wstydzić.

 

drzewa

„Drzewa” (1995) reż. Grzegorz Królikiewicz

Przerwijmy passę dobrego kina (dwa całkiem niezłe filmy – phi! Też mi passa). A przerwiemy ją mocnym uderzeniem, bo teraz na scenę wyjdzie bodaj najgorszy horror, jaki powstał na terenie naszego kraju. Nie wiem, co brał Królikiewicz, albo czego nie brał, ale po kilku nieudanych produkcjach powinien przemyśleć, czy coś, co kończy się niemal zawsze absolutną klapą, ma prawo bytu. Porzucenie reżyserii też byłoby lepszym pomysłem. Wyobraźcie sobie, że idziecie do kina, a tam puszczają Wam film o drzewach. Nie jakiś dokument czy popularnonaukowy, ale fabularny – w dodatku horror. Siedzicie i oglądacie, jak kobieta eksperymentuje z roślinkami… No, jakby wyszedł z tego Potwór z Bagien to w porządku. Nie, nie wyszedł. Za to wyszły koszmarne drzewa, których modus operandi polega na tym, że przygniatają ludzi. Ciekawe, prawda? Wiecie co, jak myślę o tym filmie, to zadaję sobie pytanie: czy „Hiena” była naprawdę taka zła?

 

domsary

„Dom Sary” (1985) reż. Zygmunt Lech

Film powstał dziesięć lat wcześniej od „Drzew”, a jest dziesięć razy lepszy. Lech stworzył specyficzny obraz, sięgający do demonologii, aby wydobyć zeń sukkuba, nieco go przeobrazić i uczynić nadnaturalnym elementem produkcji. Jak wiadomo, demon ów zajmował się – w zależności od wierzeń – raz wysysaniem energii witalnej od partnera seksualnego, a raz samego życia. Również podczas kopulacji. Reżyser wziął drugi wariant i przedstawił go dobrym świetle. Trzeba zauważyć, że film powstał w oparciu o prozę Stefana Grabińskiego, acz niektóre składowe pozamieniał, czerpiąc inspiracje również z Biblii. Ale to płytki zarys fabuły – najciekawszym wątkiem jest ten związany z poczynaniami protagonisty, doktora Stefańskiego, szukającego sposobu na zniszczenie tytułowej Sary – demona. Słowem film grozy dla osób z dystansem.

 

lubienietoperze

„Lubię nietoperze” (1985) reż. Grzegorz Warchoł

Ten sam rok, ale produkcja gorsza. Dowód na to, że i Polacy – prócz udanej „Kołysanki” – mają w dorobku film o wampirach. I to w realiach horroru. Iza to pełnokrwista… zaraz, łaknąca pełnokrwistego ciała, krwiopijczyni. Nie daruje własnemu chłopakowi, domokrążcy, ani listonoszowi. Jednak jej mordercza natura niespecjalnie leży wampirzycy. Pewnego dnia do prowadzonego przez nią sklepiku przychodzi znany psycholog, Rudolf Jung (właściwe skojarzenia), i to właśnie do niego kieruje się dziewczyna, żeby wyleczyć swoją „chorobę”. Jeżeli chodzi o kino zagraniczne to Warchoł nie wpadł na nic nowego, chciał stworzyć polskiego „Nosferatu”. Wyszło mu średnio, idzie oglądać, czasem jest nawet śmiesznie, ale to niewymagające dzieło i nie wnoszące do gatunku nic nowego. Chyba, że liczyć polską krew.

 

poramroku

„Pora mroku” (2008) reż. Grzegorz Kuczeriszka

Na koniec taka – względnie – świeża perełka. Nie tak słaby, jak „Drzewa”, ale równie kiepski, co „Hiena”. Z tym, że on jest o wiele bardziej chaotyczny. Sceny rzucane są nierzadko w bezładzie, wątek się otwiera i urywa, linia fabularna raz się dzieli, raz ponownie splata, lecz z tego nie wynika nic. Kuczeriszka zapowiedział powrót polskiego kina grozy, no i nawet parę krytyków dało się złapać na haczyk. Grupa znajomych jedzie na wypoczynek, ale wyprawa ma też drugie dno. Jedna z uczestniczek ma zamiar nadłożyć drogi, żeby przy okazji poszukać śladów zaginionego brata… Natrafiają na wariata, zbzikowanych staruszków i poznają sekret przeszczepu dusz. Tak wygląda scenariusz, a i on nie jest najgorszy. Gra aktorska jaką „epatują” (anty)artyści w produkcji przebiła się dwa piętra poniżej dna. Kuczeriszka stworzył groteskę przepełnioną brakiem jakiejkolwiek logiki, gdzie realizm nie istnieje, absurd goni absurd, a lokacja powinna nosić nazwę Chorej Nibylandii. Dodam, że przemocy i ordynarności reżyser nie szczędził. Tylko to nie plus produkcji.

Polskie kino grozy jest bardzo zróżnicowane. Są filmy słabe, słabsze, beznadziejne i kpiące sobie z widza. Na szczęście jest też parę takich, które ogląda się z przyjemnością, bo zachwycają i talentem aktorów, i reżyserskim szlifem, i scenariuszem. Być może kiedyś przyjdzie dzień, gdy ktoś nakręci „pierwszy dobry polski horror od lat”. I nie będzie to niesmaczny żart.