Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Felietony

Wielowątkowe rozgrywki w walce o tron – Felieton Anny Brzezińskiej

Kiedy usłyszałam o przygotowywanej ekranizacji, miałam mieszane odczucia: przełożenie tak wielowątkowej, skomplikowane narracji na język filmu jest bardzo trudnym przedsięwzięciem. Zapraszamy do przeczytania felietonu wybitnej pisarki fantasy, Anny Brzezińskiej.

George R.R. Martin w wywiadzie dla polskiej edycji „Fantasy&ScienceFiction” wyznał, że pisząc sagę „Pieśń Lodu i Ognia” chciał połączyć klasyczną epopeję fantasy z najciekawszymi aspektami powieści historycznej. Dotąd ukazały się cztery monstrualnych rozmiarów tomy, premiera piątego zapowiadana jest na lato 2011 r., do napisania zaś pozostają kolejne dwa, oczywiście jeśli projekt znów się nie rozrośnie. Martin tworzy w „Pieśni Lodu i Ognia” ogromną panoramę – świat siedmiu królestw, dzikiego świata poza Murem oraz krain za Wąskim Morzem, po czym rozpisuje akcję na kilkanaścioro głównych bohaterów i nieprzeliczoną plejadę mniej istotnych postaci. Kiedy więc usłyszałam o przygotowywanej ekranizacji, miałam mieszane odczucia: przełożenie tak wielowątkowej, skomplikowane narracji na język filmu jest bardzo trudnym przedsięwzięciem.

Autor historii rodu Starków również był tego świadom, jako że od lat współpracuje ze stacjami telewizyjnymi jako scenarzysta, na co poniekąd czytelnicy wyrzekali przez lata, ponieważ praca nad scenariuszami odciągała go od pisania. Martin twierdził zresztą, że pisanie „Gry o tron”, pierwszego tomu sagi, pozwalało mu odreagować wszelkie ograniczenia – fabularne czy budżetowe – jakie narzucano mu przy serialach telewizyjnych. Znając realia powstawania filmów, niezbyt entuzjastycznie reagował na pierwsze propozycje ekranizacji. Jak przyznaje w wywiadzie dla „Fantasy&ScienceFiction”, do współpracy z HBO przekonała go przede wszystkim wcześniejsza produkcja tej stacji, serial „Rzym”, który bardzo mu się podobał, ale też stanowi wyśmienity przykład tego, jak można współcześnie opowiadać o przeszłości, nie sprowadzając jej do przygodowej landrynki w stylu Disneya.

Gra o tron

Świat Martina jest brutalny, realistyczny i odległy od współczesności i ten aspekt jego prozy został w ekranizacji wiernie zachowany. Ludzie żyją tu zwykle krótko, intensywnie i w stanie ciągłego zagrożenia nie tylko ze strony krewnych oraz sąsiadów (prawdę powiedziawszy, nie umiem rozstrzygnąć, którzy gorsi, ale znaczna część bohaterów „Gry o tron” powinna wydusić swoje rodzeństwo w kołyskach, wówczas wszystkim wiodło by się znacznie lepiej), ale też ze strony samego świata. Umierają z głodu, dla rozrywki możnych, są sprzedawani w niewolę, giną na wojnie, w połogu lub od trucizny.  Możne rodziny rozgrywają między sobą wielopoziomowe, bizantyjskie spiski, a sztylet, trucizna, sojusz czy małżeństwo stanowią jedynie różne odmiany broni. Na dodatek bohaterowie osiągają tu dorosłość bardzo wcześnie, a trzynastoletnia księżniczka, której dziewictwo jest konsumowane podczas nocy poślubnej w ramach sojuszu dynastycznego, nie stanowi żadnego horrendum. Martin trzyma się tu zresztą realiów przeszłości, a niedowiarkom przypomnę, że św. Jadwiga Śląska właśnie w takim wieku rodziła pierwsze dziecię, chociaż oczywiście nie wszystkie bardzo młode dziewczynki wychodziły równie wcześnie za mąż. Ale realia epoki rzecz jedna, inna są realia produkcji telewizyjnych.

„Gra o tron” nie została ocenzurowana, pobrzmiewa w niej ten sam epicki realizm, który ujmował w „Rzymie”. Już pierwsza scena bardzo sprawnie wprowadza w klimat świata i tworzy nastrój zagrożenia, który nieustannie będzie powracał w historii siedmiu królestw. Poza Murem, na rubieżach ludzkiego świata, zwiadowcy natykają się na martwych, malowniczo upozowanych dzikich, którzy przywodzą na myśl ofiary brutalnego mordu. Brutalność ich śmierci jest w tej scenie niepokojąco dosłowna i mimowolnie prowadzi nas w skojarzenia rodem z horrorów. Chwilę później przenosimy się w zupełnie inny świat, świat intryg politycznych, ale niepokój, zadzierzgnięty w pierwszej scenie, będzie nam towarzyszył. Bo bez względu na to, jakie plugawe ludzkie zło uknują przeciwko sobie spiskujący panowie, pozostaje jeszcze to nieokreślone, nieludzkie zło, które czai się tuż za Murem i czeka na nadejście zimy.

Jestem bardzo zadowolona, że ekranizacja zachowała fundamentalne okrucieństwo świata Martina. Nie ogranicza się ono do krwawych scen walk czy egzekucji, ale sposobu, w jaki przedstawiana jest śmierć, cierpienie, niemoc. Złagodzono natomiast nieco sposób, w jaki pojawia jest erotyka. Właściwie trudno nawet narzekać: nadal nie potrafię pojąć, dlaczego tak jest, ale wiem, że obraz zamordowanego w dowolnie okrutny sposób dziecka budzi mniej nabożnej grozy niż obraz dwojga dorosłych osób w nieco mniej standardowej sytuacji erotycznej. HBO uczyniło zatem pewne koncesje na rzecz szerokiej publiczności – z tego zapewne powodu podwyższono wiek części bohaterów – lecz seks nadal pozostaje bardzo istotny i stanowi dla bohaterów potężną motywację. Nie złagodzono wątków kazirodczych, bohaterowie z upodobaniem pokładają się z ladacznicami, koczownicy kopulują publicznie – i spektakularnie rozcinają rywalom brzuchy – podczas zaślubin wodza, a bękarty są nadal naznaczone swoim urodzeniem. Jedyne, co mnie irytowało, to polskie tłumaczenie, które z nieodgadnionych powodów stara się łagodzić oryginalny tekst. I tak król Robert, zamiast prowadzać się z kurwami, bodajże „lubił kobiece towarzystwo”, a wygnany książę Viserys deklaruje, że gwoli odzyskania tronu oddałby swoją siostrę czterdziestu tysiącom Dothraków oraz ich wierzchowcom, podczas gdy spod głosu lektora pobrzmiewa oryginalny tekst, w którym bynajmniej nie chodzi o wspólną wycieczkę konną, tylko o zerżnięcie nieszczęsnej dziedziczki tronu. Nie widzę sensu tych upiększających zabiegów. Martin nie należy do pisarzy, którzy epatują obscenicznym słownictwem i język oryginału ma sens.

Gra o tron

Paradoksalnie pod zawikłaną siecią dynastii, sprzecznych interesów, spisków oraz intryg świat Martina jest statyczny. Jego instytucje trwają – w każdym razie wedle zapewnień bohaterów – od bardzo dawna: wszak Nocna Straż niezmiennie strzeże muru od ośmiu tysięcy lat, co jest gigantyczną perspektywą. Teraz jednak nadchodzi moment dramatycznej zmiany i nie chodzi bynajmniej o sytuację polityczną, chociaż i ta jest niezwykle zawikłana. Już w pierwszych dwóch odcinkach dowiadujemy się, że król Robert, który odwiedza swojego przyjaciela, a obecnie strażnika Północy, lorda Neda Starka, został wyniesiony na tron po wymordowaniu dawnej dynastii (piękna scena, kiedy Robert odwiedza w krypcie zmarłych w Winterfell swoją dawną narzeczoną, siostrę Neda, Lyannę, której porwanie – lub ucieczka – z bratem dawnego władcy doprowadziły do krwawej rebelii Roberta). Krew na tronie nie obeschła jeszcze, chociaż ostatni król z dynastii Targaryenów został zamordowany przez Jaimego Lannistera, brata obecnej żony Roberta, i nie oszczędzono również malutkich bratanków dawnego władcy. Jednakże dwoje Tangaryenów zdołało się wymknąć i tułają się poza Wąskim Morzem w poszukiwaniu sprzymierzeńców, którzy pomogą im odzyskać prawowity tron. Tymczasem na dworze króla Roberta również nie dzieje się najlepiej, jego zaufany doradca zostaje zamordowany, a sytuacja rodzinna, hm, pozostawia wiele do życzenia. No i oczywiście jest jeszcze cała masa skłóconych lordów, którzy skorzystają z każdej okazji, żeby zemścić się za dawne zniewagi albo wybić do nowych zaszczytów i bogactw. Przez wszystkie te zawiłości fabuły serial prowadzi nas gładko i bardzo sprawnie, bez niepotrzebnych dłużyzn. Sądzę, że widz, który nigdy nie miał w ręku powieści Martina, bez trudu zorientuje się w mnogości progenitury Neda Starka (dzieci są bardzo dobrze wprowadzone w scenie znalezienia wilkorów, potem przypominamy je sobie, kiedy są prezentowane królowi Robertowi) czy relacjach rodzeństwa Lannisterów. Niektóre informacje są wręcz nachalnie podkreślane (scena, w której zrozpaczona Catelyn znajduje pod wieżą włos królowej).

Światem arystokracji rządzi przede wszystkim pragnienie władzy, chęć umocnienia potęgi rodu oraz wymogi honoru. I często bohaterowie są kukiełkami w  ręku zmarłych – określa ich przeszłość, nieustannie muszą się odnosić do tego, w czym sami wzięli udział przed laty, i do swoich przodków. Są członkami zbiorowości, mają obowiązki wobec rodu i tylko ci, którzy z jakichś powodów wypadają poza nawias rodzinny, mogą się cieszyć względną wolnością. Nie pozostaje wiele miejsca na indywidualne wybory, nawet dzieci muszą brać udział w dynastycznej układance – tutaj Martin znowu jest realistyczny do bólu, bo indywidualizm jest stosunkowo nowym wynalazkiem. Kiedyś człowiek określał się głównie w relacji do wspólnoty, do jednej czy wielu grup, do których należał. Jego kodeks był kodeksem grupy, przynależnym mu z racji urodzenia czy wykonywanego zawodu.

Nie zgadzam się jednak z sugestiami, że „Gra o tron” odtwarza klimat europejskiego średniowiecza. Owszem, mamy rycerzy i zamki. Ba, mamy również smoki i karczmy, co należy do żelaznego repertuaru standardowej para-średniowiecznej fantasy. Cieszę się, że twórcy serialu nie ulegli pokusie i nie starali się tego świata upiększyć, więc jest on oszczędny, wyprany z kolorów. Dziedziniec Winterfell, siedziby lorda strażnika Północy jest obrośnięty jakimiś drewnianymi przybudówkami o nęcącej aparycji kurników. Ograniczenia budżetowe wychodzą tutaj serialowi na dobre i scenografia nie drażni naiwnością. Przyznam zresztą, że nie starałam się rozbierać na czynniki pierwsze scenografii i badać, czy świeże figi dało się w tamtych czasach przetransportować tak daleko na północ albo czy szwy oraz hafty na ciuchach są odpowiednie. Scenografia jest dla mnie zawsze mniej lub bardziej umowna, a tu mogłam się spokojnie cieszyć, że wprowadza w klimat uniwersum „Gry o tron”.
Gra o tron
Jednakże mimo rozwiniętej struktury feudalnej bohaterom „Gry o tron” bliżej do barbarzyńców, którzy wyszarpywali swoje efemeryczne królestwa z trzewi gnijącego imperium rzymskiego. Rycerz to koń, miecz, przynależność do rodu i poczucie honoru (chociaż czasami trafia się jego mocno oparszywiałe wcielenie, jak na przykład Ser Gregor Clegane). Ale jest to świat ze szczętem świecki. Owszem, są w tle jacyś bogowie, różni zresztą, pętają się sporadycznie jacyś kapłani Siedmiu Bogów, oficjalnej religii, lecz sacrum nie pojawia się ani w symbolice państwa, ani w katalogu motywacji bohaterów. W „Grze o tron” Kościół nie odgrywa praktycznie żadnej roli, nie jest czynnikiem państwotwórczym, nie narzuca perspektywy eschatologicznej, wreszcie nie tworzy uniwersalnej płaszczyzny etycznej, wykraczającej poza „nie zabijaj króla, to brzydko”. Jeśli co bardziej naiwny z bohaterów marzy o lepszym świecie – jak nieszczęsna Sansa Stark – to jest to nadal świat ze szczętem doczesny, tylko realizujący naprawdę rycerski ideał epoki, o którym przybredzają minstrele. No, ale Sansa Stark jest jeszcze małą dziewczynką i nie wie, że trubadurzy opiewający panią swego feudalnego lorda i wedle rytualnych deklaracji gotowi zginąć za jej jedno spojrzenie, pod pozorem towarzyskiej gry skrupulatnie pilnowali, czy podczas nieobecności pana nie oddaje się przypadkiem rozrywkom mniej niewinnym niż turnieje piękności.

Sądzę zresztą, że Martin zdał sobie podczas pisania „Pieśni Lodu i Ognia” sprawę z tej słabości, bo jego wizja religijności i Kościoła ewoluuje z tomu na tom, okazuje się, że septy i sepci nie poprzestają na uczeniu córek lordów dobrych manier, gdzieś w zakamarkach rozdziałów czają się jakieś zakony, ba! nawet zakony rycerskie, a zwierzchnik oficjalnego Kościoła włącza się – paskudnie, ale, cóż, Martin ma paskudną wyobraźnię – w walkę o tron. Ale to później. W „Grze o tron” liczy się tu i teraz i tron zdecydowanie dominuje nad mitrą.

Kształt europejskiego średniowiecza stworzyły trzy czynniki: barbarzyńcy, chrześcijaństwo i wielkie dziedzictwo antyku. Tak pojmowanej przeszłości w „Grze o tron” również nie ma. Bohaterowie nie mają poczucia, że są karłami na ramionach olbrzymów, żeby użyć mielonej w nieskończoność frazy mistrza Bernarda z Chartres. Tymczasem w prawdziwym średniowieczu dziedzictwo antyku, z jego myślą o państwowości i naturze prawa, tliło się nawet wówczas, gdy pewna niewolnica o imieniu Fredegunda, skądinąd idealny pierwowzór dla bohaterek Martina, awansowała na żonę władcy i rywalizowała z księżniczką Brunhildą, nie skąpiąc podstępów, zdrad, fałszywych przysiąg czy trucizny, szczując męża na syna i wysyłając siepaczy przeciwko biskupowi, który nie zawahał się nazwać jej wszetecznicą (wątki z historii pań przeniknęły potem do eposu o Nibelungach). U Martina komponent barbarzyński dominuje nad wszystkimi innymi i trzeba o tym pamiętać, kiedy czyta się te wszystkie zapewnienia, że świat powieści i ekranizacji przypomina średniowiecze. Nie czynię zresztą z tego zarzutu wobec autora czy ekranizacji, bo jedną z przyjemniejszych cech fantastyki jest możliwość odejścia od realiów epoki i mieszanie składników w znacznie bardziej dowolny sposób niż przystoi powieści historycznej. Ale irytuje mnie średniowiecze jako jeden z wiodących tropów interpretacyjnych.

{youtube}qSiQ5GTf8bs{/youtube}

Jeszcze jedna cecha „Gry o tron” prowadzi nas ku barbarzyńskim królestwom – niezwykle wyraziste sylwetki kobiet. W społeczeństwie rządzonym przez wojowniczych lordów, Martin tworzy kilka rewelacyjnie nakreślonych postaci ich żon i matek. Jako pierwszą spotykamy Catelyn Stark, piękną żonę lorda Neda i matkę jego pięciorga dzieci – bardzo podoba mi się w tej roli Michelle Fairley Co ujmujące, HBO nie zmieniło jej w dzierlatkę, to dojrzała, doświadczona kobieta. Poznajemy ją w  typowej sytuacji małżonki lorda, którego kocha i nie chce go znów stracić, nawet jeśli wyjazd oznacza korzystne sojusze i zasługę wobec władcy. I zaraz, już w drugim odcinku, świat Catelyn zaczyna się rozsypywać, przestaje być jedynie matką i żoną, musi nad łóżkiem konającego dziecka rozstrzygać, wobec którego z członków rodu jej powinności są najsilniejsze. Inną, świetnie nakreśloną postacią jest jej córka, Sansa Stark, która, biedactwo, stara się grać według reguł tamtego świata i wypełniać oczekiwania innych. Jest idealną córką lorda, piękną, posłuszną, bierną, uprzejmą wobec wszystkich, gotową poślubić wybranego przez ojca oblubieńca, gotową go pokochać i urodzić mu dzieci, a płodność była przecież podstawowym obowiązkiem każdej dobrze urodzonej pani. Bardzo ciekawie wypada również Daenerys, siostra wygnanego władcy, która marzy o powrocie do domu, którym jest dla niej pokój z drzewem pomarańczowym za oknem, a zostaje przez brata sprzedana barbarzyńcy w zamian za obietnicę armii. Podobała mi się też Lena Headey jako królowa Cersei z rodu Lannisterów, piękna, zimna, jasna i odległa jak Ginewra, tyle że odarto z tego mitu całą romantyczną otoczkę niezawinionego cudzołóstwa i miłości silniejszej niż śmierć. Paradoksalnie w pierwocinach średniowiecznej Europy takich potężnych, wpływowych kobiet było bardzo wiele, bo barbarzyńcy cenili odwagę i umiejętność przekraczania przypisanych ról, potrafili zachwycić się błyskotliwym gestem czy straceńczą odwagą nawet u niewiasty. Dopiero schyłek średniowiecza coraz bardziej ogranicza sferę wyborów dostępnych dla kobiet.

Gra o tron
Moją ulubioną postacią pozostaje jednak Tyrion Lannister i Peter Dinklage, świetnie obsadzony  w tej roli. Tyrion ma mnóstwo cech, które skazują go w ponurym świecie „Gry o tron” na przegraną. Myśli, co w społeczności odprawiających krwawe rytuały przemocy lordów nigdy się nie opłaca. Nie ma najmniejszej szansy spełnić oczekiwań ojca i został dziarskim rycerzem. Chce dokonywać własnych wyborów i potrafi być nieprzewidywalny zarówno w okrucieństwie, jak i w miłosierdziu. Ta niejednoznaczność postaci stanowi zresztą jedną z najcenniejszych cech „Pieśni Ognia i Lodu”. Po obejrzeniu dwóch pierwszych odcinków mamy już mniej więcej szansę wyrobić sobie zdanie kto jest dobry, a kto zły, kogo na co stać. Tyle że nie ma sensu przesadnie przywiązywać się do swoich osądów, ponieważ role nie są tu rozdane raz na zawsze. Martin podkreślał niejednokrotnie, że najbardziej interesują go opowieści  o ludziach. Filmowa „Gra o tron” pozostaje fascynującą opowieścią o ludziach bezpowrotnie uwikłanych w walkę o władzę, ludziach, którzy wprawdzie żyją w innych czasach i często myślą inaczej niż my, ale podzielają te same emocje i namiętności.

 

O autorce:

Anna Brzezińska, znana polska autorka fantasy, debiutowała 1998 roku opowiadaniem „A kochał ją, że strach”, które przyniosło jej Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla (otrzymała ją później jeszcze dwukrotnie). Znana przede wszystkim z opowieści o zbóju Twardokęsku, Wilżyńskiej Dolinie i (napisanych wraz z mężem) o Wielkiej Wojnie. Wkrótce w antologii „Księga wojny” będzie można przeczytać jej opowiadanie „Jeden dzień”. Mediewistka, współwłaścicielka Agencji Wydawniczej RUNA.