Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Opowiadania

Duch, który stał się lisem. Opowieść wigilijna ze świata Thornu

Aneta Jadowska
Duch, który stał się lisem
Opowieść wigilijna ze świata Thornu

Miała osiem, może dziewięć lat. Patrzyła na mnie, jak na prezent spod choinki. Gdyby mogła, rzuciłaby się, by odwijać mnie z papieru i wstążek, których zdecydowanie na sobie nie miałem.

A najgorsze w tym wszystkim, że była całkiem żywa. Za grosz powściągliwości.

Dzieci zawsze są najgorsze, pomyślałem, chowając się w najciemniejszym kącie. Nie było takich kątów za wiele, odkąd na wszystkich ścianach w kolorze nocnego nieba rozwieszono wielkoformatowe fotografie. Nad każdą zamontowano dyskretnie rozmieszczone reflektorki, które wyciągały kontrasty na czarno-białych portretach aktorów i modeli, ale też spychały cienie do ofensywy.

Też w niej byłem, przez tę cholerną smarkulę. Dawno już brakło mi cierpliwości, ale nie wydawała się tym zrażać. Gdybyż dorosłe kobiety w swoim czasie, kiedy byłem jeszcze w stanie z tego korzystać, lgnęły do mnie tak bardzo, nie wypłaciłbym się na alimenty za skarby świata. Ale zamiast ponętnych blondynek o powiekach zmęczonych jaskółką z eyelinera trafił mi się uparty jak osioł dzieciak, który o niczym nie marzył tak bardzo, jak o tym, by się ze mną przyjaźnić.
Na bogów upadłych i dziwki niechętne, co oni dziś pchają dzieciom do głów?!

I bez tego moje życie po życiu odbiegało od ideału. Po sukcesywnych wzlotach zaliczałem właśnie spektakularny upadek.
Kiedy dwa lata wcześniej stoczyłem prawdziwą bitwę o tę miejscówkę, byłem przekonany, że moje życie po życiu wreszcie wkracza w ostateczną fazę prosperity. Wcześniej mieszkałem w starym budynku dworca autobusowego, który samą swoją brzydotą i niefunkcjonalnością wyciągał z ludzi to, co najgorsze. Byłem jak pączek w maśle, utuczony wzburzonymi emocjami. Pyszności. Doskonała lokalizacja. Przebijał ją tylko most Piłsudskiego i Dworzec Główny PKP, ale nie narzekałem. Aż powstał plan modernizacji dworca autobusowego i mój dom zrównano z ziemią.

Przez jakiś czas kręciłem się w okolicy ruin, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Jako duch miałem konkretne ograniczenia. Ale całkiem nieźle oceniałem swoje szanse przetargowe.

Zdecydowanie nie byłem chuchrem. Niewiele mi brakowało do poziomu trzeciego, mógłbym być poltergeistem, gdyby taki mi przyszedł kaprys. Tyle, że wciąż nie byłem sobie panem. Podział terytorialny bytów ektoplazmowych, czyli takich jak ja, był bardzo ścisły. A moje terytorium właśnie trafił szlag.

Przez lata dworzec był doskonałym miejscem do życia. Tylu wytrąconych z równowagi, wystraszonych, zagniewanych ludzi, ile przewijało się każdego dnia przez trzewia dworca, dostarczało mi więcej energii, niż potrzebował. A jeśli pogarszała się pogoda, było nawet lepiej. Opóźnienie, zaspy śniegu, zepsuty autobus, przesiadka, która przepadła, gdy autobus nie zdołał zjawić się na przystanku na czas… Ludzie podchodzą do podróży śmiertelnie poważnie… A gdy jeszcze wstawiono do poczekalni automat z kawą, który wydawał najgorszą lurę na świecie… och, to było jak gwiazdka, która nigdy się nie kończyła. Pasłem się, odkładałem energię, przeskakiwałem poziomy, wzmacniałem pozycję… I wszystko poszło w diabły.

Byłem mile zaskoczony, kiedy Rada Umarłych ogłosiła przetarg na budynek Centrum Sztuki Współczesnej. Świeżo wybudowany, pachnący jeszcze farbą, przestronny i nie zamieszkały przez żadnego ducha, był niczym ziemia obiecana. Niektóre duchy lubiły towarzystwo. Nie ja. Tolerowałem żywych, bo nie zawracali mi głowy i podkarmiali swoimi emocjami, ale martwi byli nieznośni. Zwłaszcza ci spod znaku zaciętej płyty, którzy w kółko musieli odtwarzać choreografię swojej śmierci czy inną głupotę. Zdarzało się, że nerwy mi przy takim puszczały i wykorzystywałem swoją przewagę energetyczną, wchłaniając takiego marudę, ale nie było to szczególnie mile widziane przez Radę. Bali się, że przejdę na ciemną stronę mocy i stanę się upiorem. Jakby mi się chciało.

W gruncie rzeczy zależało mi tylko na tym, by mieć się gdzie podziać, co przekąsić. Tyle. Za życia też lubiłem realizować plan minimum, bez zawracania sobie głowy ambicją czy wspinaniem się po drabinach społecznych. Byłem woźnym, choć skończyłem technikum mechaniczne, nie wyrobiłem sobie nawet uprawnień na prace na wysokościach.

Wystartowałem w przetargu. Konkurencja była spora, ale byłem wkurzony, zdeterminowany i upasiony energią podróżnych. Miałem to, wiedziałem, że to mam, kiedy pokonałem ostatniego konkurenta. Nie bez strat własnych. Podczas walk straciłem duży procent energii, ale zakładałem, że szybko sobie odbiję.

Centrum Sztuki Współczesnej, kontrowersyjne wystawy, rozgorączkowany tłum, protesty urażonych mieszczan, bogobojnych wdów i kółek różańcowych, silne emocje miłośników sztuki, o tych rozchwianych emocjonalnie artystach już nawet nie wspominając – na to liczyłem. I tak cholernie nie wyszło.

CSW było nieznośnie spokojnym miejscem. Mało kto tu zaglądał, a jeszcze mniej osób wydawało się poruszonych tym, co tu widziało. Nawet się nie dziwiłem. Zaraz na początku była wystawa, która wydawała się mieć potencjał kontrowersji. Różowa pantera wisiała na krzyżu, Adam Darski krzyczał z teledysku, a nagie genitalia płci obojga wyświetlane na starych, czarno-białych telewizorkach mogły przyciągnąć sensację, oszołomstwo i rozbuchane emocje, ale nic takiego się nie stało. W dniu wernisażu przetoczył się niewielki tłumek, sączący tanie wino z plastikowych kieliszków. Ludzie przystawali przed kolejnymi instalacjami obojętnie i wzruszając ramionami odchodzili. Zrozumiałem, że czeka mnie długi post.

Przez jakiś czas snułem się po korytarzach, pocieszając się, że to nowa instytucja, muszą znaleźć swój głos, swoją brutalną siłę wyrazu, o której tak często mówił kurator wystawy, mieszkańcy miasta muszą sobie wdrukować w pamięć istnienie tego miejsca… Po dwóch latach nie było wiele lepiej. Wystawy się odbywały, ludzie przychodzili je oglądać i zostawiali mi ledwie okruszki energii. Liczyłem, że choć pracownicy zaczną z czasem wydzielać fluidy frustracji, ale jak na złość byli młodzi i entuzjastyczni.

A potem zaczęły przychodzić dzieci. Duże pomieszczenie na parterze zamieniono w miejsce przyjazne dla tych wszystkich pędraków. Warsztaty plastyczne i inne cuda wabiły je jak kocimiętka koty. Może zresztą rodzice po prostu chcieli mieć je z głowy choć na godzinę raz na jakiś czas. Nie winiłbym ich za to. Sam chętnie bym skorzystał.

Dzieci mają tę przeklętą wrażliwość. Widzą więcej, niż powinny. W tym duchy, jeśli te nieopatrznie się pojawią w polu widzenia . Nie wszystkie dzieci, rzecz jasna, ale wystarczy jeden bachor, który zacznie mleć ozorem, o dziwnym panu, którego nikt inny nie widzi, a robi się zamieszanie.

To prawda, są wypełnione emocjami, reagują gwałtownie, przeskakują od śmiechu do gniewu w ułamku chwili, ale nie lubiłem się żywić na dzieciach. Były zbyt delikatne, kruche. Łatwo przesadzić, wziąć za dużo, pociągnąć za mocno i można coś trwale uszkodzić. A na to Rada Umarłych była wyjątkowo wyczulona. Więcej niż chętnie podpijałem za to z rodziców, którzy balansowali chwiejnie na granicy szaleństwa, ale to wciąż było niewiele.

I wtedy pojawiła się ona. Matylda. Lat osiem. Znacie te szalone dziecięce uśmiechy z dziurami po mleczakach i zębami stałymi w najróżniejszych stadiach wyrastania? Jej górne jedynki rosły wolniej, niż pozostałe zęby. Dość komiczny efekt. Cos jak króliczek na opak. Czasami sepleniła przez to jak aktorka z hiszpańskojęzycznej telenoweli. Dołeczki w policzkach i jasnobrązowe włosy wiecznie w nieładzie nadawały jej twarzy całkiem sympatyczne wrażenie, ale ja się nie nabrałem.

Była jednym z dzieciaków, które odbywały zajęcia plastyczne w sali nazwanej, nie wiedzieć czemu, „pokój z kuchnią”. Wszystkie były skoncentrowane na kartkach brystolu, kolorowych kredkach i akwarelowych farbkach, ale nie ona.

Najpierw myślałem, że to złudzenie, ale nie. Wodziła za mną spojrzeniem, kiedy przechodziłem z kąta w kąt. Powinienem trzymać się z daleka od tego pomieszczenia, ale zwabił mnie ten cały jazgocik wysokich głosów i śmiechów. Na starość doskwierała mi głupota i odrobina samotności. Nie dość, by dążyć do kontaktów towarzyskich, ale dość, by podejmować głupie decyzje. Jak ta, by się tu pojawić.

Mrugała, kiwała paluszkiem, wysłała mi nawet buziaka. A potem narysowała mnie tak cholernie dobrze, że wiedziałem, że ona ma talent, a ja kłopoty. Widziała mnie ze szczegółami. Choć odrobinę przesadziła, zaznaczając rozmiar łysiny na mojej głowie. Próbowałem się wymknąć, ale pobiegła za mną. Odwróciłem się i skonfrontowałem ją:

– Tylko piśnij, a pomyślą, że zwariowałaś i zamkną cię w wariatkowie.
– No coś ty, dzieci w moim wieku często mają wymyślonych przyjaciół – odpowiedziała rezolutnie.
To „przyjaciół” zabrzmiało jak „psyjaciół” i z jakiegoś powodu wyobraźnia podpowiedziała mi obraz wyimaginowanego psa, który obsikuje całkiem realny hydrant.
– Idź sobie wymyśl, kogoś innego, ja nie jestem chętny do przyjaźnienia się – burknąłem i odleciałem pospiesznie.
– Będziesz – powiedziała głośno – tylko musisz się oswoić. Jak lis. – dodała, jakby to wyjaśniało wszystko. Nie wyjaśniło mi niczego.
Unikałem jej przez kolejne tygodnie. Przychodziła regularnie i szwendała się po całym muzeum, aż wypatrzyła mnie w jakimś kącie, między wieszakami w szatni, a nawet w męskiej toalecie, do której z bezczelnością dziecka weszła, nie bacząc na niepisaną regułę strefy wolnej od kobiet, niezależnie od ich wieku.
– Nie bój się – przekonywała – przyjaźń nie boli.
– Nie szukam przyjaciół – burknąłem.
– Bo jej się nie szuka, ją się znajduje.
Miałem dziwną pewność, że za te gładkie frazesy odpowiedzialna była jej matka. Widziałem ją kilka razy. Wiecznie niewyspana, potargana i zdecydowanie za szczupła, choć wciąż ładna. Nie zwalniała nawet na chwilę. Zakład, że biegała przez dwadzieścia godzin na dobę, by paść na cztery. Była jedną z tych kobiet, które mają do ręki przyrośnięty kubek z kawą zbyt mocną, by żołądek to długo znosił. Ale kochała małą. W to nie wątpiłem. W ogóle wydawały się zżyte.

Raz słyszałem, jak o mnie rozmawiały. Zakładały w szatni zimowe kurtki.
– On ciągle nie chce się przyjaźnić, ale ja jestem bardzo cierpliwa – zapewniła dziewczynka.
– Będzie prawdziwym szczęściarzem, kiedy wreszcie zrozumie, że przyjaźnienie się z taką dziewczynką, to naprawdę wielkie szczęście. Tylko widzisz, chłopcy w twoim wieku czasami wolą samochody i towarzystwo innych chłopców, a nie przyjaźń z dziewczynkami. Tak już mają. Zwykle z tego wyrastają – dodała pocieszająco.
– Tatuś nie wyrósł – rzuciła szybko, jakby chciała odwrócić uwagę od mylnego założenia, że jestem w jej wieku.
Matka skrzywiła się, oplatając szalik dookoła szyi córki.
– To nie do końca tak. Tatuś po prostu jest na innym etapie życia… Ale może kiedyś zrozumie, że każdy dzień bez ciebie jest smutniejszy niż dzień z tobą.
– Dorośnie? A tatuś nie jest już dorosły?
Matka zmieszała się i widziałem, że toczy wewnętrzną walkę, by nie powiedzieć nic, co mogłoby zasmucić dziecko.
– Tatuś ma tyle lat co ja, po prostu nie zaplanował sobie w najbliższym czasie zakładania rodziny i to go troszeczkę przerosło – rzuciła w końcu, wyraźnie gryząc się, czy nie była za ostra.
– A nie mogłaś mu wpisać do terminarza? Jak wpisujesz w swoim, że mam dziś dentystę? – dopytywała się mała.
– Są takie duże rzeczy, których nie wystarczy wpisać do papierowego kalendarza. Każdy ma taki terminarz w głowie i jeśli sam nie wpisze, to się nie uda.
Matylda skinęła głową, przyjmując to wyjaśnienie. Już szły do wyjścia, gdy zawróciła i pobiegła z powrotem do szatni, gdzie się ukrywałem. Odchyliła płaszcz, za którym kucnąłem i powiedziała konspiracyjnym szeptem:
– Lepiej wpisz to sobie w terminarz, że będziesz moim najlepszym przyjacielem. I będziesz się tym strasznie, ale to strasznie cieszył. Możesz już zacząć – wyszczerzyła się w tym szczerbatym uśmiechu i wróciła do matki, machając rzekomo zapomnianą rękawiczką.

Nieznośny bachor.

Ale w duchu musiałem przyznać, że facet, który zostawia taką córkę i tak śliczną kobietę zasłużył na baty.
Zaczęła mi zostawiać małe prezenciki. Laurkę. Ciasteczko z nabazgraną notatką: „Czy duchy są jak Mikołaj i lubią ciastka? Wyobraź sobie, że masz też mleko, ale nie miałam jak przynieść. Dobrych snów. Matylda.”
Najbardziej uparte dziecko świata.

Dziś znów tu była. Robili ozdoby choinkowe. Idiotycznie kolorowe łańcuchy z papieru, wełniane pomponiki i gwiazdki z folii aluminiowej. Wszystkie trafiły do choinki ustawionej zaraz przy wysokich, kręconych schodach, tak by przez przeszkloną ścianę mogli ją podziwiać przechodnie na chodniku. Jakby nie mieli nic lepszego do roboty.

Z ulgą przywitałem dziewiętnastą, kiedy dzieciaki rozeszły się do domów, personel zaczął pakować się do wyjścia. Święta były szczególnie męczącym okresem każdego roku. Za głośno, za dużo ludzi, zbyt sentymentalnie.

Może nie miałbym z nimi aż tyle problemów, gdybym nie umarł w wigilię. Świetny prezent sprawiłem moim wrogom, wpadając pod autobus akurat tego dnia. Mogłem odejść. Widziałem światło i wszystkie te dzwonki, bajery i autostradę do nieba, tylko po prostu zupełnie nie miałem ochoty. Nie wiedziałem, co mnie tam czeka. Tu przynajmniej byłem na swoim terytorium. Lubię, gdy życie, nawet to po życiu, jest w pełni przewidywalne. A najlepszą rzeczą w świętach było to, że będę miał cały budynek właściwie tylko dla siebie. Był wprawdzie strażnik, ale nie był przesadnie gorliwy. Siedział sobie na fotelu ustawionym między wieszakami w szatni i na tablecie oglądał mecze, albo rozwiązywał krzyżówki. Czasem nawet czytał, ale męczyło go to szybko i zasypiał, odchylając głowę do tyłu. Z jego półotwartych ust dolatywało pochrapywanie.

Mogłem robić co chciałem. A przede wszystkim, nie musiałem się ukrywać przed żadnymi dzieciakami. Pan Staszek wykazywał taką wrażliwość na duchy jak nie przymierzając kamień. Mógłbym urządzić mu gorący striptiz i nie drgnęłaby mu powieka. Nawet gdybym postanowił przeniknąć przez niego, czego nie lubiłem, bo te ich żywe ciała są tak nieznośnie gorące, nie poczułby nic, poza odległym przeciągiem. Nie to co ta smarkula, która wydawała się mieć jakiś czujnik. Wywąchiwała duchy jak świnia trufle. Nabawię się wrzodów. O ile duchy mogą mieć wrzody, pomyślałem ponuro.

Obszedłem właśnie parter i pierwsze piętro, bo lubiłem mieć pewność, że wszystko jest na swoim miejscu, kiedy usłyszałem jakieś hałasy piętro wyżej. Jakby skrobanie. Myszy? Nie cierpiałem deratyzacji. Smród przegryzał się przez ektoplazmę tak, że jeszcze miesiąc później zajeżdżałem chemikaliami, więc wolałem przepędzić gryzonie, zanim zauważy je ktoś z personelu czy gości. Jeden artykuł w „Nowościach” i będę śmierdział jak trutka na szczury.

– Cześć – szepnęła konspiracyjnie i zachichotała, widząc moje zaskoczenie – robimy sobie piżamowe przyjęcie, co ty na to?
– Czy twoja matka wie, że tu jesteś? – przybrałem stanowczą pozę dorosłego.
Pokręciła głową.
– Troszeczkę zamieszałam. Mama myśli, że nocuję dziś u Natalii, a mama Natalii myśli, że mama to odwołała, bo mamy wizytę babci.
– Będziesz miała kłopoty, miła panno.
– Ale to będzie już jutro, a dziś mamy piżamowe przyjęcie! – Okręciła się na pięcie eksponując swoją piżamę w dinozaury. – Świetna jest, prawda? Mama nie zauważyła, że zostawiłam ją dziś pod ubraniem – zachichotała – ona czasami też tak robi, gdy za wolno się ogarniamy rano. Nikt nie wie, że tu jestem, bo to nasze super tajemnicze przyjęcie.

Odwróciłem się i odpłynąłem. Gdybym miał ciut więcej energii pokusiłbym się o tupanie, by w pełni wyrazić swoją dezaprobatę dla pomysłu. To się źle skończy, podpowiadał mi jakiś głosik w środku. No co ty kurwa nie powiesz, panie domyślny, odpowiedziałem w duchu. Kilkuletnie dziecko zamknięte na noc w instytucji publicznej? Piękne nagłówki. Ciekawe ile zajmie matce zorientowanie się, że Matylda nie nocuje u koleżanki…

– Patrz, możemy się ślizgać, jak na lodowisku! Oglądałeś „Krainę lodu”? Spodobałaby ci się. W głębi duszy wiem, że jesteś jak Olaf. Potrzebujesz w swoim życiu odrobiny ciepła. I masz dużo szczęścia, bo zamierzam ci je dać. I się nie stopisz, spokojnie! – Wyrzucała z siebie słowa, które nie miały dla mnie zbyt wiele sensu. Rozpędziła się i pomknęła po wyfroterowanej podłodze na wełnianych skarpetach, udając, że jedzie na łyżwach. Okręciła się i opadła na tyłek z cichym plaśnięciem. Zaśmiała się i zawołała:
– Spróbuj! Przecież masz stopy, więc możesz to zrobić!
Zerknąłem na ledwie widoczne stopy. Rok temu miałem dość energii, by tupać, chodzić, nie płynąć. Miałem więcej charakteru. Westchnąłem. To te święta, źle na mnie działają, pomyślałem. Rocznica śmierci, te sprawy. Nagle moja ulotna i coraz słabsza kondycja uderzyły mnie z całą mocą. Odwróciłem się plecami do Matyldy i zacząłem spływać po schodach, jak najdalej od tej kipiącej życiem i radością dziewczynki. Bo nagle jej obecność była zbyt kusząca. Wystarczyłoby wziąć troszkę, a potem jeszcze troszkę… Mała spałaby jak zabita przez całą noc, a ja znów miałbym stopy. Kto by się dowiedział? Ja. Ja bym wiedział, burknąłem sam do siebie.
– Łap mnie! – krzyknęła z drugiego końca korytarza i zaczęła biec, a później ustawiła stopy do poślizgu i z piskiem przesuwała się po lśniących od pasty do podłóg podłodze. Prosto na schody…
– Stój, zatrzymaj się! – krzyknąłem i wyciągnąłem przed siebie ręce, jakbym był w stanie ją złapać.
Próbowała się zatrzymać, ale za późno. Potknęła się i jej stopy straciły kontakt z podłożem. Już tam byłem, ale przeleciała przeze mnie zostawiając nieznośnie gorące wrażenie w środku. Usłyszałem tąpnięcie, z którym uderzyła o balustradę głową, a potem szelest jej ciała staczającego się po stromych, zakręconych schodach. Zatrzymała się nieco poniżej połowy. Za wysoko, by strażnik zobaczył ją podczas obchodu parteru. Nigdy nie zapuszczał się wyżej.
Podleciałem do poskręcanego ciała. Nie widziałem krwi, nie wystawały jej żadne kości, ale była za cicho, zbyt nieruchoma, za mało Matyldowa, by nie było to coś niewłaściwego. Próbowałem dotknąć jej szyi, by sprawdzić puls, ale moje palce przenikały przez skórę. Nie byłem w stanie poklepać jej po twarzy, potrząsnąć nią, by się obudziła. Jej powieki były zamknięte. Nagle dotarło do mnie, jak kruche są dzieci. Nie miałem nigdy swoich. Te powieki, prawie przeźroczyste, żyłki na skroni takie błękitne pod tą cieniutką skórą. Czy któraś z tych żyłek w jej mózgu pękła po uderzeniu o balustradę?

Od śmierci nigdy nie czułem się tak bezradny i wściekły. Radziłem sobie ze śmiercią nieźle. Byłem elastyczny. Nie tęskniłem za tym, co nie mogło wrócić. Brałem garściami to, co było mi dostępne. Ale w tym momencie dałbym wszystko, by móc ją wziąć na ręce i znieść na dół, wezwać pomoc. Zrobić coś. COKOLWIEK! Przez tę cholerną małą oczy zaczęły mi się szklić. Nie płakałem nawet nad własnym ciałem, gdy leżało poskręcane i zmiażdżone za autobusem, który prawie wprasował mnie w asfalt.
– Wstawaj, mała, nie rób mi tego – szepnąłem z przerażeniem, widząc, że jej życiowa energia blednie i w otaczającej ją aurze zaczyna się pojawiać przebłysk fioletu. Wciąż delikatny, prawie różowy, ale to nie potrwa długo, uświadomiłem sobie.

Nie mogłem tego tak zostawić. Nie i już! Nagle zaczynałem rozumieć, że z tym lisem jest jak z żabą. Gotuje się ją powolutku, aż jest całkiem miękka, choć myśli, że wciąż jest całkiem twarda.

Spłynąłem na parter. Sięgnąłem po wszystkie rezerwy energii, jakie miałem. Nie było tego dość, by wcisnąć guzik syreny czy rzucić czymś w okno, uruchomić alarm i obudzić strażnika. Ale były rzeczy, które wciąż mogłem zrobić.

Podpłynąłem do choinki. Światełka zamigotały. Właśnie dlatego duchy trzymają się z daleka od małych obwodów elektrycznych. Żarówki przygasają, migają dokładnie jak na filmach. A jeśli nie trzymamy odpowiedniego dystansu, może być jeszcze bardziej widowiskowo…

Zamknąłem dłonie wokół dwóch żaróweczek i ścisnąłem najmocniej, jak mogłem. Skanalizowałem energię tak, że dłonie skwierczały w kontakcie z żarówkami, które nagle eksplodowały mi w dłoniach. Iskry posypały się wokół, spadając na papierowe łańcuchy, plastikowe igły sztucznej choinki, kłęby waty, udającej na nich śnieg i słomkowe aniołki. Podsyciłem je ektoplazmą i ogień buchnął wysoko. Kłęby gryzącego dymu już po kilku sekundach dotarły do czujnika dymu podwieszonego na suficie. Nagle rozryczały się wszystkie syreny, światło zamigotało, a strażnik z krzykiem zerwał się ze snu.

Dobiegł do choinki z gaśnicą już w kilkanaście sekund. Nieźle jak na jego wiek i brzuszek. Ale skoncentrował się na tej cholernej choince, zalewając ją białym proszkiem! Nawet nie spojrzał na schody! Przeklinałem go, przepływałem przez niego, licząc, że coś poczuje, odwróci się, cokolwiek! Wrzeszczałem mu do ucha. Całkowicie bez skutku.

Było tylko jedno, co mogłem zrobić. Z moim poziomem energetycznym to było bliskie samobójstwa, ale rzut okiem na coraz bardziej fioletową aurę Matyldy pchnął mnie w kierunku widowiskowej głupoty. Schwyciłem jeden z papierowych łańcuchów, licząc, że jest dość lekki, bym zdołał go unieść. Udało się. Wprawdzie koniec wlókł się po podłodze, ale i tak przed strażnikiem wyrosła nagle metrowa kobra z kolorowego papieru. Pokiwała się w jedną i drugą stronę, nie z powodu jakiejś wymyślnej choreografii, ale dlatego, że ledwie zdołałem ją utrzymać. Zrobiłem krok i drugi w kierunku schodów, wciągając łańcuch po stopniach. Odwróciłem się, nie wiedząc, czy pan Stanisław zauważył…

Był tam, gapił się na ten cholerny łańcuch jak wmurowany w podłogę. Pociągnąłem papier z szelestem kilka stopni i ułożyłem jak strzałkę w górę.
– No chodź tu leniwa dupo! – wrzasnąłem. – Przydaj się na coś, za tę pensję, którą pobierasz za drzemki!

Nie słyszał mnie. Nie mógł. Ale zrobił krok w kierunku schodów. Zawyłem z zachwytu. Pociągnąłem łańcuch jeszcze trochę. I to był koniec. Moje dłonie były prawie całkiem przezroczyste. Nóg nie było widać od kolan w dół. Nawet jak na ducha, traciłem aparycję.

Ale wystarczyło. Wchodził po tych cholernych schodach i już ją widział! Krzyknął głośno i przesadził szybko pozostałe stopnie i już nachylał się nad dzieckiem. Szukał jej pulsu niewiele skuteczniej niż ja, ale miał komórkę i już wzywał karetkę pogotowia.

Może zdążą, pomyślałem, siadając na stopniu koło jej nieruchomego ciała. Aurę miała już bardziej lawendową niż różową. Nie miała wiele czasu.
Siedziałem tam, kiedy przyjechali ratownicy, gdy delikatnie ułożyli ją na noszach i zanieśli do karetki. Odprowadziłem ją do progu. Jeśli przeżyje… pewnie nie zastanie mnie już na miejscu. Byłem za słaby, by obronić prawo do tego terytorium. Kwestia godzin, może dni, nim ktoś to zwęszy.
Ale było warto.

Wygląda na to, że umieranie w święta wejdzie mi w krew, pomyślałem, choć był dopiero 22 grudnia. Popłynąłem do „pokoju z kuchnią”, gdzie na korkowej tablicy wisiały kartki świąteczne narysowane przez dzieciaki. I ta Matyldy. Na rysunku ewidentnie byłem ja. W stroju Mikołaja, ale bez brody i czapki, za to z tą przesadnie zarysowaną łysinką. Miała talent. Od razu rozpoznałbym tę twarz, choć od lat nie widziałem się już w lustrze. Narysowała mnie koło choinki. Obok stała ona, w piżamie w dinozaury. Wręczała mi serduszko.

Nie ma nic bardziej żałosnego, niż stary, słaby duch, który wypłakuje oczy z powodu sentymentalnego bazgroła, pomyślałem, ale nic tej nocy nie szło tak, jak powinno, więc zacząłem siąpić nosem. Samo wejście z cielesnego w stan ektoplazmowy powinno odebrać mi tę możliwość, ale byłem żałosnym duchem i ryczałem ze strachu o małą dziewczynkę, która zawracała mi głowę przyjaźnią przez ostatnie miesiące.
*
Rano wszyscy mówili o Matyldzie, ale nikt nie wiedział w jakim jest stanie i czy przeżyła. Cholernie frustrujące. Wprawdzie ich podniecenie i burzliwe debaty o tym, jakim cudem mała dziewczynka została tu po zamknięciu i nikt jej nie zauważył, dostarczyły mi sporo energii, na tyle, że prawie wróciły mi ręce, ale to wciąż była ledwie namiastka tego, co potrzebowałem do przeżycia. A nadchodziły święta i trzy dni, podczas których nie będzie tu żywego ducha. Po świętach martwego ducha już raczej nie będzie, pomyślałem, odpływając od kontuaru informacji w stronę schodów.

Nagle go wyczułem. Pachniał dymem i eterem. Wysłali po mnie cholernego szamana? Zero klasy! Pomyślałem i jednym skokiem dotarłem do windy. Próbowałem wzbić się w górę jej szybem, ale z niesmakiem zrozumiałem, że nie mam dość energii, by latać. Mogłem tylko niezbornie sunąć. Jak duch staruszka z balkonikiem. Na co mi przyszło…

Stał przy choince i zerkał w górę, na osmalony sufit. Wysoki, chudy, w brązowym płaszczu podbitym kożuszkiem i wełnianym swetrze z reniferem na piersi. Jaki szanujący się szaman założyłby na siebie coś takiego? – pomyślałem. Nieco na wyrost, bo nigdy wcześniej nie spotkałem szamana. Słyszałem o nich. Byli jak kapłani dusznej religii. Niektórzy szukali ich cały swój pośmiertny żywot, by zamęczać ich opowieściami o tym, jak zostali zabici, nudnymi wiadomościami dla żyjących krewnych i żenującymi prośbami, by ich odesłać. Nigdy nie szukałem ich towarzystwa. Nie miałem interesu. I nadal nie mam. Jeśli ktoś chce przyjść po to terytorium, będzie musiał o nie zawalczyć, a nie nasyłać na mnie szamana! Byłem zbulwersowany tak bardzo, że w pierwszej chwili nie zauważyłem, że nie patrzy już na sufit, ale prosto na mnie.

Odpłynąłem najszybciej jak mogłem w stronę „pokoju z kuchnią”. Niezbyt szybko jednak, bo ciągnąłem na rezerwie. Podążył za mną spokojnie. Jego wojskowe buty wystukiwały złowieszczo niespieszny rytm na czarnej, marmurowej podłodze.

Próbowałem się schować, ale on po prostu mnie widział. Jak Matylda. By to wszystko jasna cholera i ciemna materia. I zrozumiałem, że jak nie zdołałem się ukryć przed nią, tak nie zdołam się ukryć przed nim, więc z pewną rezygnacją uznałem, że przynajmniej dowiem się czegoś o małej, zanim mnie odeśle.

– Jestem Witkacy. Jak się nazywasz? – zapytał.
– Dobry żart – warknąłem, bo może nie mogłem nic poradzić na odesłanie, ale nie zamierzałem mu niczego ułatwiać.
– Mogę cię odesłać nie znając nazwiska – powiedział spokojnie, wyciągając z kieszeni papierośnicę. Wybrał ręcznie skręcany papieros i odpalił. Spojrzałem w górę, na czujniki dymu, ale tylko wzruszył ramionami i powiedział – kalibrują je po nocnym alarmie. To była twoja sprawka? Choinka lepi się od ektoplazmy.
– Moja. Musiałem jakoś uruchomić alarm – przyznałem. – Jak ona się czuje? – zapytałem cicho, naprawdę bojąc się tego, co mogę usłyszeć.
– Jesteś ciekaw, czy ci się udało? – zapytał zaczepnie.
– Co?
– Właśnie o to przyszedłem zapytać.
– Chyba nie myślisz, że coś jej zrobiłem! – wściekłem się.
– Niektórym śmierć nie przeszkadza w kontynuowaniu grzesznego trybu życia – powiedział.
– Nie jestem jebanym pedofilem! – krzyknąłem zbulwersowany. – A jeśli ktoś tu był molestowany, to ja! Przez nią! Ale na to nie ma paragrafu, prawda? Nikt nie troszczy się o mój spokój, nomen omen, ducha, skoro już jestem martwy!
– Może po prostu mi opowiesz, co się tu wydarzyło? A ja zdecyduję, co z tym fantem zrobić?
Zaciągnął się dymem i wypuścił kółeczka w moją stronę. I to nie był tytoń, ale coś słodkiego, musującego krew we wspomnieniu żył, które kiedyś miałem. Mlasnąłem z rozkoszą.
– Mam tego więcej – powiedział – i nie tylko tego, więc może po prostu współpracuj?
Podszedł do stolika przystosowanego rozmiarem do dziecięcego wzrostu, usiadł na blacie, opierając stopę na wysuniętym krzesełku. Wydawał się niegroźny. Może naprawdę był zainteresowany moją wersją wydarzeń?
– Powiem ci, jeśli mi powiesz, jak ona się ma – powiedziałem stanowczo.
– Wyjdzie z tego. Jest na obserwacji w szpitalu. Miała krwiak podtwardówkowy. Raczej nie dożyłaby rana bez operacji. Więc może mi powiesz, jak do tego doszło?
Więc opowiedziałem. Po kolei. Od jej namolnych opowieści o przyjaźni, lisach i znajdowaniu, gdy się nie szuka. O piżamowym przyjęciu i jakiejś „Krainie lodu” i Olafie, który potrzebuje ciepła. I tym, jak spadła a ja nie mogłem nic zrobić. Znów zacząłem pociągać nosem. Wytarłem go wierzchem dłoni, bo nie było mnie stać, na utratę nawet kropli ektoplazmy.

Słuchał bez słowa. Nie zadawał pytań. Czekał. Więc opowiedziałem o lampkach choinkowych i łańcuchu z papieru. A potem podpłynąłem do korkowej tablicy i pokazałem mu jej rysunek, już nawet nie udając, że nie szlocham.
– Co ze mną zrobisz? – zapytałem w końcu.
– A co chcesz, żebym zrobił?
– Nienawidzę ludzi, którzy odpowiadają pytaniem na pytanie.
– Mam kilka opcji – powiedział w końcu. – Mogę cię odesłać w Zaświaty. Mogę poczekać, aż przyjdą po ciebie i cię zdezintegrują. Mogę też wesprzeć małą dziewczynkę w szukaniu przyjaźni w nietypowych miejscach.
Podszedł do tablicy i spojrzał na rysunek Matyldy.
– Jest naprawdę dobra – uśmiechnął się. Nie wspomniałem, że przesadziła z łysiną, bo może po śmierci ta się powiększała, jak za życia?
– Co wybierasz? – zapytałem.
– Jestem w świątecznym nastroju. – Uśmiechnął się szeroko. – Wieczorem spotkajmy się zaraz za drzwiami ewakuacyjnymi, przy oknach czytelni.
– Nie mogę opuścić budynku, nie w takim stanie – mruknąłem.
– Nikt po ciebie nie przyjdzie – zapewnił.
– Taaa, poczekają, aż się wzmocnię, bo tak kochają fair play… – sarknąłem.
– Poczekają, aż nie będziesz miał u boku szamana, który może odesłać ich dupy w Zaświaty tylko dlatego, że ma taki kaprys.
– A mnie odeślesz?
– Przekonasz się wieczorem – powiedział i wyszedł, nucąc pod nosem „Baby it’s cold outside”.
Nie wiem, czego się spodziewałem po szamanie, ale nie tego. Nie miał wiele klasy, ale jako naiwny idiota, który siąpi nosem nad obrazkiem małej dziewczynki, zaufałem mu.

*
Niecierpliwie wystukiwałem stopą rytm o czarne, kamienne płytki podłogi. Od nocnej schadzki z szamanem, który specjalnie dla mnie zapalił kadzidło i przywlekł z zaświatów dość ektoplazmy i eteru, by starczyło na awans na czwarty poziom, nie takie rzeczy mogłem robić. Od 26 grudnia nikt już nie próbował przyjść po moje terytorium. Upewniłem się, że przekaz jest jasny. Miałem to pod kontrolą i byłem gotów zmieść z powierzchni ziemi każdego ducha, który myślał, że może mi to zabrać.

Przerwa świąteczna wlokła się w nieskończoność. Nowy Rok przywitałem z radością, bo wkrótce po nim CSW wracało do normalnego trybu zajęć. Dzieciaki miały wrócić do „pokoju z kuchnią”.

Od tamtej nocy nie widziałem Matyldy i choć szaman zapewniał, że ma się dobrze, czułem niepokój. Wolałem przekonać się na własne oczy, że jest cała i zdrowa.
Dzieciaki zaczęły wypełniać pomieszczenie. Rozbawione, rozkrzyczane, opowiadały sobie o prezentach i o wszystkim, co robiły w czasie świątecznych ferii.

Matyldy nie było wśród nich. Liczyłem na palcach dni, jakie minęły od 22 grudnia… Ponad dwa tygodnie. Czy wciąż była w szpitalu? Czy Witkacy kłamał, mówiąc, że z tego wyszła? Wydeptywałem nerwowo ścieżkę na lśniącej podłodze.

I nagle je zobaczyłem. Matkę z rozwianymi włosami, naelektryzowanymi od wełnianej czapki, którą właśnie ściągnęła, w krzywo zapiętym płaszczu, z Matyldą u boku. Mała powoli ściągnęła czapkę. Zniknęły potargane pukle. Jej włosy były króciutkie i sterczące, a opatrunek opasywał jej czaszkę krzykliwym, różowym bandażem. Wyglądała na mniejszą, bledszą, młodszą.

– Mamo, puść, tylko się przywitam – powiedziała prosząco.
– Tylko pięć minut – zapowiedziała matka – nie powinnam ci ulegać, miałaś wciąż leżeć w łóżku.
– Łóżko wciąż tam będzie, gdy wrócimy do domu – uśmiechnęła się, gdy matka parsknęła tłumionym śmiechem. Ściągnęła puchatą kurtkę i szalik, wcisnęła je w ręce matki, ewidentnie po to, by miała czymś zajęte ręce i kiwnęła mi dyskretnie ręką w stronę windy.
Poszedłem tam, wystukując rytm. Aż zaklaskała, na tę sztuczkę.

– Dziękuję, że mnie uratowałeś – powiedziała, gdy byliśmy już poza zasięgiem uszu dorosłych.
– Nic nie wiesz, upierdliwa panienko – odpowiedziałem, by nie dawać jej zbyt wielkiej satysfakcji.
– Wszystko słyszałam, głuptasie. Jesteś moim liskiem. A ja się będę o ciebie troszczyć – wyszczerzyła się szeroko. – Wiesz, że będę miała bliznę? Jak prawdziwy pirat?
– Uważaj, żebyś nie skończyła z drewnianą nogą – mruknąłem.
– Mama obiecała mi papugę.
Zacząłem się śmiać, zanim zdołałem się opanować. Zachichotała i powiedziała:
– Wrócę niedługo. Spróbuj nie tęsknić za bardzo.
– Postaram się pamiętać o twoim istnieniu – rzuciłem.
– Jestem w twoim terminarzu, staruszku, przepadło – poklepała mnie po ręce.
Przez chwilę w oszołomieniu patrzyłem na jej dłoń na mojej ręce. Widzieć to jedno, dotykać…
Spotkałem jedną osobę, która to potrafiła. Miałem nadzieję, że za kilkanaście lat Matylda będzie ubierała się lepiej i nie będzie odpalała jednego skręta od drugiego…

Ilustracje przygotowała Magdalena Babińska

Aneta Jadowska – Nie interesują jej małe wyzwania – skoro już spełnia się dziecięce marzenia o pisaniu powieści, nie ma powodu, by się ograniczać. Tak powstała sześciotomowa seria o Dorze Wilk, toruńskiej policjantce-wiedźmie. Nie lubi bezczynności i nudy, więc kończąc prace nad heksalogią, już obmyśla kolejne powieści.

Czyta wszystko co jej wpadnie w ręce, uwielbia seriale kryminalne i muzykę rockową. Byłaby dziś frontmenką kapeli rockowej, gdyby nie została obdarzona słuchem wystarczająco dobrym, by wiedzieć, że za grosz nie potrafi śpiewać.

Gdyby miała 9 żywotów jak kot, mogłaby zrealizować fantazje o zawodach idealnych: byłaby policjantką, dziennikarką, aktorką, szalonym naukowcem… Ale że na stanie posiada pojedynczy żywot, zajmuje się pisaniem, a jej bohaterowie przeżywają przygody, których starczyłoby na 9 żyć.