Marek Doskocz: Kiedy sięgnąłeś po raz pierwszy za pióro?
Robert Foryś: Tak na poważnie latem 2008 roku, choć już dziesięć lat wcześniej napisałem swoją pierwszą nieudaną powieść, potem drugą, po której nastąpił długi okres niepisania, aż przyszło do deszczowych wakacji i z nudów zacząłem pisać opowiadanie o Joachimie Hirszu.
M.D: Z nudów? Tak pstryk palcem i już miałeś bohatera? (śmiech) Mam wrażenie, że musiałeś się bardzo nudzić, skoro w dwa lata napisałeś cztery powieści. (śmiech)
R.F: Raczej pięć. Na jesieni wyjdzie druga część opowiadań o Vincencie Sztejerze. Pisanie przychodzi mi od pewnego momentu z łatwością nawet zbyt wielką, czasem bywa i tak, że łatwość ta nie jest dobra dla powieści. Pamiętajmy jednak, że na naszym płytkim rynku książki albo maszerujesz albo giniesz, o czym przekonało się już wielu utalentowanych twórców. Osobiście jestem zwolennikiem małych kroków.
M.D: „Płytki rynek książki” – mocne słowa. Mógłbyś to jakoś uzasadnić?
R.F: Czemu mocne? Wszyscy wiedzą, że polski rynek książki jest chory: małe czytelnictwo, duże ceny książek w stosunku do zarobków Polaków, system dystrybucji, który sprzyja powstawaniu nadużyć w stosunku do słabszych partnerów. To sprawia, że w Polsce jest bardzo niewielu zawodowych pisarzy, a ci, którzy są, wciąż drżą o swoją przyszłość. Dlatego z całego serca popieram wszystkie działania mające na celu skrócenie drogi między wydawcą a czytelnikiem i przez to obniżenie cen książek. Tylko tak można zwiększyć na dzień dzisiejszy poziom zainteresowania książkami u obywateli.
W innym wypadku pogłębiać się będzie rozwarstwienie między ludźmi, których stać na kulturę i tych skazanych na oglądanie coraz głupszej telewizji.
Inna sprawa, że tłumokami łatwiej rządzić – tyle że nie o taką demokracje nam chodzi. Osobiście bliższy jest mi model ateński. Podoba mi się szczególnie pomysł, by wysyłać skompromitowanego polityka przez sąd skorupkowy na banicję – i to nie do Brukseli (jak dziś), gdzie taki spryciarz zarabia olbrzymie pieniądze, tylko w jakieś mniej przyjemne miejsce.
M.D: Jakie?
R.F: Do państw OSI ZŁA!!! Z samych tylko premierów stworzylibyśmy komando takich naszych Niezniszczalnych. Wyobraźcie sobie: Buzek, Tusk, Kaczyński, Marcinkiewicz, no i stalowy Leszek Miller niosący pień na ramieniu. Prawdziwe bękarty wojny. „Mały” Kim czy Baszar al-Assad nie zmrużyliby oka.
M.D: Póki co możemy oglądać rodzime tłuczenie się pałami po głowach, po naszemu zwane kampanią wyborczą. Będziesz szedł na wybory?
R.F: Oczywiście. Z pewnością wybiorę senatora z list niezależnych. Co do posłów, to jak większość Polaków nie mam większego wyboru, wciąż te same mordy od 20 lat. Przeważnie głosuję więc na jakiegoś bidulka ze środka listy, co go stare odyńce do żłobu nie chcą dopuścić. A niech chłopina ma, na kochankę będzie go stać.
M.D: Czym się zajmujesz na co dzień, poza pisaniem książek?
R.F: Na co dzień pracuję jako wolny najmita. Choć teraz już bardziej na ZUS oraz odległą, lecz sytą, pełną przyjemności i wycieczek zagranicznych emeryturę. Swoją drogą, jeśli już jesteśmy przy emeryturach, przypomnijcie sobie, co nam obiecywano, gdy wprowadzano fundusze i popatrzcie, gdzie teraz ulokowali się ci politykierzy, którzy wówczas wmawiali ludziom kłamstwa. Oni bez wątpienia są zadowoleni, a wy?
M.D: Ale to ludzie ich wybrali, sami są sobie winni. Głupota ludzka, czy chory polski system z chorą pokomunistyczną klasą polityczną?
R.F: Mentalność Polaków jest, obawiam się, dziedziczna i ciężko zamienialna. Są dwa narody w Europie, które w epoce nowożytnej z własnej nieprzymuszonej woli przesrały swoje państwo, a wraz z nim przyszłość i dobrobyt wszystkich kolejnych pokoleń, aż do obecnych czasów. Litwini oraz my, Polacy.
Od czasów potopu aż do panowania Stanisława Augusta nasze narody nie podjęły żadnej poważnej próby zmienienia czy naprawy szwankującego ustroju. Pamiętajmy przy tym, że mieliśmy wówczas demokrację: wprawdzie szlachecką, obejmującą tylko cząstkę ludności kraju, ale nigdzie indziej na świecie obywatel nie miał takiej wolności wyboru swych przedstawicieli czy stanowienia norm prawa za ich pośrednictwem. Pomimo to, przez co najmniej cztery pokolenia nasi przodkowie wybierali na sejmikach i do sejmu swych przedstawicieli, a ci w większości nie mieli ochoty na jakiekolwiek zmiany czy podjęcie wysiłku reform. I nie mówimy tu o jakimś zapyziałym księstewku, lecz o wielkim, ludnym państwie, predysponowanym, by odgrywać czołową rolę w tej części świata. To nie obca przemoc wzięła w niewolę Polaków i Litwinów, to my sami podłożyliśmy się zaborcom pod but: wprost prosiliśmy się, aby kopnąć nas w dupę. No i kopnęli, kto by nie kopnął.
Jak teraz patrzę na co poniektórych panów posłów, to tylko dać im kontusz czy delię, szabelkę i czapkę z piórkiem, i wypisz wymaluj postać jak z Sienkiewicza. Tylko czekam, aż który obudzi się w poselskiej ławie i po pijaku wydrze mordę – Vetttooo, nie pozwalam.
M.D: Swoje historie osadzasz w Warszawie w XVII-XVIII wieku. Skąd zamiłowanie do tego okresu i tego miasta?
R.F: Urodziłem się w tu. Spacerując po starówce, człowiek ma okazję wyobrazić sobie, jak mogła wyglądać Warszawa i toczące się w niej życie, choć należy pamiętać, że to, co odbudowano po wojnie, często nijak ma się do rzeczywistego stanu z XVII czy XVIII wieku.
Ważnym jest również, że Warszawa jako stolica doczekała się wielu dokładnych opracowań historycznych, co znacznie ułatwia pracę nad powieścią.
W przypadku nowel o instygatorze Joachimie Hirszu często traktowałem realia historyczne jako tło, naginając je na potrzeby narracji opowiadań fantasy. Dopiero w najnowszej powieści pt. Z zimną krwią, traktującej o przygodach rotmistrza Hieronima Woyskiego, obieżyświata i byłego żołnierza pruskiego i brytyjskiego, odnalazłem się jako twórca pełnokrwistej powieści historyczno-przygodowej, czy jak to się określa obecnie: sensacyjnej.
M.D: Pisząc o czasach historycznych, musisz zapewne sięgać do źródeł historycznych. Ile czasu średnio zajmuje Ci napisanie książki? Jak wygląda Twoja praca nad tekstem?
R.F: Pisanie powieści osadzonej w historii zaczynam od zgromadzenia literatury, zwykle są to opracowania naukowe, choć korzystam również z Internetu, wyłuskując co ciekawsze wiadomości. Powieść piszę średnio dziewięć miesięcy, zależy od gatunku literackiego i oczekiwań wydawcy. Piszę praktycznie wszędzie: w domu, w kawiarni a nawet w autobusie. Zawsze mam przy sobie notes i pióro, na wypadek gdyby wena szepnęła mi coś na ucho.
M.D: Jaka konwencja literacka jest dla Ciebie najtrudniejsza?
R.F: Powieść historyczna, bo wymaga nakładu czasu. Pisząc tego rodzaju utwór trzeba pogodzić co najmniej dwa rodzaje czytelników: tych znających się na okresie stanowiącym tło dla poczynań bohaterów – ci patrzą na opowieści z nadzieją na wzbogacenie swej wiedzy, rozliczają autora z każdej pomyłki, traktują powieść jako element rozpierającej ich pasji obcowania z historią; i na tych, którzy niekoniecznie fascynują się epoką czy historią, licząc raczej na sprawną narrację i ciekawych bohaterów. Ten ostatni rodzaj czytelnika oczekuje wręcz, że autor nie będzie raczył go zbyt dużą dawką nużących szczegółów. Niezwykle trudno to pogodzić. Dlatego tak mało książek historycznych osiąga realny sukces na rynku, nie tylko zresztą rodzimym.
M.D: Nie szukając daleko – Komuda czy Rafał Dębski z ich książkami, które, jak to określa fachowo krytyka, są powieściami historic fantasy raczej przeczą temu, że książki historyczne są mało popularne. Twoja najnowsza powieść, którą również można do tego gatunku zaklasyfikować, też cieszy się dużą popularnością.
R.F: Tu chodzi o proporcje. Ja patrzę na poziom sprzedaży w krajach cywilizacji zachodniej, do których Polska wciąż ma daleko we wszystkich dziedzinach życia społecznego i gospodarczego. Nasz rynek jest zalewany literaturą zagraniczną, tymczasem na zachodzie polscy pisarze nie są wydawani, skutkiem czego nikt ich tam nie zna. Póki to się nie zmieni, nie ma mowy o realnym sukcesie, gdyż nasz rodzimy rynek czytelniczy nie jest wystarczająco chłonny. Tym większy szacunek należy się wydawcom, którzy promują polską literaturę i robią to skutecznie, co widać na przykładzie pana Komudy, pana Dębskiego czy Roberta Forysia.
M.D: Poza Polską Twoje książki były już gdzieś wydane?
R.F: Na to jest za wcześnie, dopiero co pojawiłem się na rodzimym rynku. Zresztą, szczerze – wydanie książki w Czechach, na Litwie czy nawet w Rosji, nijak się ma do wydania na zachodzie. Biorąc pod uwagę gatunki literackie, o których mówimy, tylko proza Andrzeja Sapkowskiego była dostępna w zachodnich księgarniach i to na długo przed stworzeniem gier o Wiedźminie.
M.D: Czym Ty sam się inspirujesz? Co czytasz na co dzień?
R.F: Głównie opracowania historyczne. Z beletrystyki czytam Bernarda Cornwella, Joego Abercrombie, Stevena Eriksona i Martina, ale teraz to chyba wszyscy go czytają. Cenię też kryminały Borysa Akunina, których akcja dzieje się w epoce caratu.
M.D: Między swoim debiutem, a Początkiem nieszczęść królestwa napisałeś Sztejera, powieść postapokaliptyczną. Skąd ta zmiana?
R.F: Sztejer zwyczajnie mnie bawi. To postać, która może powiedzieć wszystko: każdy z nas tak by chciał, nieprawdaż? W Vincencie skupiają się te cechy, które odrzucamy, gdyż tak nakazuje nam kultura, obyczaj, poprawność, cały ten aparat cichej represji, którą nazywany społeczeństwem. I to wszystko niby dla naszego dobra. Sztejer mówi to, co myśli i robi to, co chce. Większość z nas może tylko o tym pomarzyć w pracy, domu czy szkole. To prosta historia i wbrew pozorom ważniejsze jest w niej co Vincent mówi, niż to, ile potworów zabija. Wielu ludzi drażni wulgarność, czarny humor i cynizm, ale nie wszystkich można zadowolić, a czasem nie warto próbować. Zastanówcie się nad tym.
M.D: Mam rozumieć, że Sztejer to Twoje literackie alter ego?
R.F: Tyle we mnie ze Sztejera, ile siarki w zapałce. Jesteśmy społeczeństwem mężczyzn wychowanych przez kobiety, i nie odbiegam od tego wzorca. Co nie znaczy, że go akceptuję.
M.D: Ponoć jesteś cynikiem, osobą niepoprawną politycznie, lubisz samodzielnie myśleć. Taki buntownik z Ciebie?
R.F: A cóż ma wspólnego samodzielne myślenie z byciem buntownikiem? W niektórych wypadkach myślenie i inteligencja wprost skłaniają do zachowań konformistycznych.
Jak to ujął trafnie mój ulubiony bohater literacki, porucznik z powieści Flet z Mandragory – „Lepiej być młotkiem niż gwoździem”. Cynik staje się buntownikiem tylko wówczas, gdy jest przekonany, że bunt zwycięży. W innym przypadku jest tylko kolejnym zmanipulowanym idiotą.
M.D: Pytam, bo wchodząc na stronę Fabryki Słów, wydawcy Twoich książek, można o Tobie przeczytać takie słowa: „Cynik, przeciwnik poprawności politycznej i zwolennik samodzielnego myślenia”. Zgadzasz się z tym?
R.F: Oczywiście, sam to pisałem.
M.D: Na koniec naszej rozmowy może powiesz kilka słów dla swoich fanów?
R.F: Wybierajcie mądrze i traktuje ludzi tak, jakbyście sami chcieli być traktowani. No i rzecz jasna – czytajcie i kupujcie moje książki.
Marek Doskocz – rocznik 1983, mieszka w Prudniku. Redaktor Naczelny Nieregularnego Pisma Kulturalnego „KWARTALNIK” (http://www.pismo.kwartalnik.eu). Swoje rozmowy publikuje na łamach Wirtualnej Polski, Science Fiction, Fantasy i Horror, Nowej Fantastyki, kwartalnika Szafa oraz dwutygodnika ArtPapier.
Robert Foryś – Urodzony w 1973 roku w Warszawie. Z wykształcenia archeolog, z zamiłowania historyk i pisarz. Autor powieści i opowiadań o Joachimie Hirszu, instygatorze Ich królewskich Mości. Cynik, przeciwnik poprawności politycznej i zwolennik samodzielnego myślenia. Szczęśliwy mąż i ojciec.