Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Konsole

Destiny 2: Porzuceni

Wystarczy się raz sparzyć, by przy następnej okazji podchodzić do gorących przedmiotów z większą ostrożnością. Niestety, Bungie nie można zaliczyć do grona pojętnych uczniów, ponieważ raz sparzeni, postanowili kolejny raz gołą ręką chwycić rozgrzany do czerwoności garnek z fanami ich produkcji. I choć ludzie stojący za sukcesem Master Chiefa nieraz pokazali, że są w stanie stworzyć bogatą w zawartość, wciągającą grę, tak w przypadku „Destiny” potrzebują wyjątkowo długiego rozbiegu w postaci niezbyt ciepło przyjętej podstawki i dwóch, słabych DLC.

„Destiny 2” nie zachwycało zawartością, co stało się jasne już kilka dni po premierze. Wspierani przez falę nowicjuszy zaprawieni w bojach weterani pierwszej części wypełnili serwery, po czym… stopniowo acz nieubłaganie zaczęli odpływać do innych tytułów. Nie pomógł tu chyba najprzyjemniejszy system strzelania na rynku ani obietnice regularnego rozwijania tytułu przez DLC. Topnienia społeczności nie powstrzymały nawet pierwsze dwa dodatki. „Klątwa Ozyrysa” oraz „StrategOS” zbierał raczej niepochlebne recenzje, a sytuacja do złudzenia zaczynała przypominać tę z poprzedniej odsłony, gdy dopiero rozszerzenie „The Taken King” podziałało niczym remedium, na nowo wypełniając serwery. Do „Porzuconych” podchodziłem ze sporym dystansem, bo choć „Destiny 2” zapewniło mi godziny dobrej zabawy, tak nie miałem szczególnej ochoty wracać do grindu na chwilę przed pojawieniem się na rynku takich tytułów, jak „Marvel’s Spider-Man”, „Shadow of the Tomb Raider”, czy „Divinity: Original Sin II” (w wersji na konsole). Jednak po podwojeniu dotychczasowego czasu spędzonego w świecie Wędrowca i Strażników stwierdzam, że nie żałuję podjętej decyzji.

Jednym z filarów kampanii reklamowej „Destiny 2: Porzuceni” była śmierć Cayde’a-6 i… mniej więcej w tym momencie zdałem sobie sprawę, że zaserwowanie takiego spoilera na kilka tygodni przed premierą dodatku świadczy albo o czekającym nas jeszcze większym zwrocie akcji, albo o historii tak nijakiej, że marketingowcy nie mieli wyjścia i celem nadania jej pozorów epickości musieli zdradzić największy twist. Znając poprzednie odsłony, można domyślić się odpowiedzi. Gracze mieli aż nadto czasu, by oswoić się z myślą o stracie powszechnie lubianej postaci (której głosu tym razem użyczył Nolan North, przejmując postać od Nathana Filliona) i zamiast emocjonujących scen rodem z „Halo 4” i śmierci Cortany otrzymaliśmy coś na wzór kultowego „press F to pay respects” z „Call of Duty: Advanced Warfare”. Szkoda, ponieważ poza zmarnowanym potencjałem na wciągającą opowieść, „Destiny 2: Porzuceni” to bardzo dobra gra.

Jak już wspominałem, fabuła prezentuje charakterystyczny dla serii, niezbyt wysoki poziom. Ot, trzeba położyć łapy na mordercy towarzysza (a przy okazji bracie królowej Przebudzonych) – Uldrenie Sovie. W pogodni za nim oraz ósemką jego Baronów dotrzemy do Splątanego Brzegu, jednej z najciekawszych lokacji w „Destiny 2”. To zdewastowane przez wojnę miejsce aż ocieka postapokaliptycznym klimatem, a trwający konflikt między Upadłymi a siłami Uldrena dodaje temu wszystkiemu tak potrzebnego aromatu żyjącego świata. W tym przypadku Bungie należą się wyrazy uznania. Gracz będzie miał okazję nie tylko wejść w konszachty z Pająkiem, szefem syndykatu Upadłych, któremu niezbyt odpowiada konkurencja Przebudzonych (swoją drogą, Pająk to kolejna interesująca postać w „Destiny” i mam nadzieję, że nie odejdzie szybko w zapomnienie), ale też otrzyma wsparcie w walce z Porzuconymi! Gdy Strażnik dołącza do sił Upadłych szykujących się do ataku na siły Uldrena uświadomiłem sobie jak bardzo mi tego brakowało w „Destiny”. Choć gracz i tak odwala większość roboty w takich starciach, to mam nadzieję, że w przyszłości Bungie nie porzuci tego pomysłu i przyjdzie nam ujrzeć świat Wędrowca w nowym świetle – wypełniony większą ilością elementów RPG, gdzie napotkane rasy nie będą jedynie stanowiły mięsa armatniego.

Jednak największa niespodzianka czekała na mnie dopiero po ukończeniu kampanii w „Porzuconych”. To właśnie wtedy otrzymałem dostęp do Śniącego Miasta, stolicy Przebudzonych i możecie mi wierzyć – dopiero tam zabawa rozkręca się na dobre. Nie dość, że lokacja ta wygląda niesamowicie (oraz potrafi od czasu do czasu zaskoczyć czymś nowym w reakcji na wydarzenia w świecie gry – jak ukończenie rajdu), to jeszcze oferuje świetne możliwości do grindowania poziomu światła, a grind w „Destiny 2” jest jeszcze ważniejszy niż do tej pory. Wraz z rozszerzeniem powróciły losowe statystki wyposażenia, a co za tym idzie – zbieractwo jest jeszcze ważniejsze niż do tej pory. Warto przy tym dokładnie oglądać każdą sztukę wyposażenia przed decyzją o rozmontowaniu, ponieważ może się nagle okazać, że ten przeciętnie wyglądający rewolwer jest nieoszlifowanym diamentem z którym już za nic się nie rozstaniecie. Już teraz zdarzają się gracze trzymający na podorędziu dwie-trzy sztuki ulubionej broni z różnymi statystykami, by po przypisaniu ich do dostępnych trzech slotów w locie dostosowywać się do sytuacji i nie tracić na skuteczności. Jeśli dodać do tego zmiany w zarządzaniu amunicją oraz dodatkowe drzewka umiejętności dla każdej z klas okazuje się, że znowu jest co robić w „Destiny 2”!

Jednak moją ulubioną nowością wprowadzoną przez „Porzuconych” są nowe tryby do zabawy PvP i PvPvE. Pierwszy z nich nosi nazwę Breakthrough i przypomina znaną z „Battlefielda 1” linię frontu, gdzie gracze najpierw przepychają się o kontrolę nad wskazanym punktem a następnie szturmują bazę drugiej strony. Drugim, i znacznie ciekawszym trybem zabawy jest Gambit. Tutaj dwie drużyny mają za zadanie mierzyć się z kierowanymi przez SI przeciwnikami. Pokonanie kolejnych mobków pozwala zbierać punkty, które następnie trzeba deponować w banku. Po zebraniu odpowiedniej ich ilości, mierzymy się z bossem. Pokonanie niemilca kończy rozgrywkę zwycięstwem. Proste, prawda? Otóż nie. Dokładnie to samo robi druga drużyna na ich własnej wersji areny. Czyli wyścig? Też nie do końca. Bungie zadbało o wprowadzenie kilku ciekawostek urozmaicających zabawę. Po pierwsze, zdeponowanie odpowiedniej ilości punktów w banku (5, 15 lub 25) przywołuje po przeciwnej stronie mniej lub bardziej wrednego przeciwnika stojącego na drodze do banku. Chcecie osobiście poprzeszkadzać przeciwnej stronie? Nie ma problemu. Wskakujecie w portal i pojawiacie się po ich stronie z pełną wiedzą o lokacji przeciwnika i ilości punktów właśnie niesionych. Jeśli dodać do tego fakt, że w chwili śmierci traci się cały urobek… to potrafi zaboleć. To właśnie tutaj spędziłem najwięcej czasu po ukończeniu fabuły i muszę przyznać, że dawno tak dobrze się nie bawiłem utrudniając zdalnie życie przeciwnikom.

W dużym skrócie, do wypuszczenia pierwszego DLC, D2 oferowało jedenaście map do PvP (w tym jedna ekskluzywna dla PS4), sześć szturmów (jeden ex dla PS4) i jeden najazd. Dochodziły do tego cztery lokacje do zwiedzania z własnymi aktywnościami. Obecnie, po wydaniu „Klątwy Ozyrysa”, „StrategOS” oraz „Porzuconych” gra niemal dwukrotnie zwiększyła objętość. Gracze dysponujący kompletem dodatków mogą korzystać z ponad dwudziestu map (z czego trzy są tylko dla graczy z PS4) do PvP, piętnastu szturmów (trzy to exy dla PS4) oraz czterech najazdów (dwa dłuższe i dwa krótsze), jak i zwiedzać osiem lokacji. „Destiny 2: Porzuceni” dokonało tego samego, co „The Taken King” dwa lata temu i mogę ze spokojnym sumieniem polecić go każdemu miłośnikowi FPSów. Należy sobie tylko odpowiedzieć na pytanie, czy wymagana przez Bungie cena naprawdę jest tego warta? Samo rozszerzenie w wersji na PS4 kosztuje 169 złotych, a to jedynie przy założeniu, że macie już podstawkę i dwa DLC. Całość została wyceniona na bagatela 419 zł… Czy warto wydawać aż tyle? Moim zdaniem – nie. Pozostaje jeszcze kwestia zbliżającego się nieuchronnie „Destiny 3”. Fani już dwukrotnie sparzyli się na produkcie Bungie, który dopiero po niecałym roku, dwóch DLC i rozszerzeniu stawał się kompletny. Czy zaufanie dla ludzi stojących za „Halo” wystarczy, by po raz trzeci sięgnąć do portfeli? Czy Bungie tym razem wypuści w pełni ukończoną i satysfakcjonującą grę od razu, bez czekania na konieczności czekania na kolejne dodatki?