Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Czarna Wdowa – wrażenia z seansu

Gdyby prześledzić filmowe dzieje Czarnej Wdowy, a także towarzyszące im wątki w świecie realnym, wyszłaby z tego historia ciekawsza niż w „Czarna Wdowa” całkiem ciekawa opowieść, wiele mówiąca o MCU. Od przeseksualizowanej postaci z trzeciego planu, przez postać choć drugoplanową, tak istotną dla kluczowych filmów MCU, aż po emocjonujący finał jej losów. Do tego mieliśmy też historię o dowodzącym Marvelem Issacu Perlmutterze, który nie chciał się godzić na produkcję zabawek z tą bohaterką, a także niekończący się serial pod tytułem „kiedy w końcu Wdowa dostanie swój film”. Seriale mają jednak to do siebie, że bardzo często przeciągane są zbyt długo i ich finały rozczarowują. Czy podobnie jest z „Czarną Wdową”?

Choć „Czarna Wdowa” to pierwszy film MCU który możemy zobaczyć w kinach od ponad półtora roku, nie mogę powiedzieć, żebym odczuwał przesadną ekscytację z tego powodu, a to dlatego, że mój głód superbohaterszczyzny Marvel w ostatnim czasie całkiem nieźle karmił serialami. W dodatku zaserwował mi danie w postaci znakomitego „Falcona i Zimowego Żołnierza”, uderzającego w bardzo podobne kubki smakowe, co „Czarna Wdowa”. Mój apetyt mocno rozbudził jednak początek filmu, który stanowi jedno z mocniejszych otwarć w MCU. Obserwujemy w nim młode Nataszę oraz Jelenę, a także ich „rodziców”, którzy na pierwszy rzut oka miło spędzają czas w Stanach. Sielanka szybko zostaje jednak przerwana, a bohaterowie muszą salwować się ucieczką, w wyniku której wszyscy zostają rozłączeni, a dziewczynki trafiają do osobnych programów Czerwonego Pokoju, w których szkolone są na posłuszne zabójczynie. Biorąc pod uwagę ładunek emocji, jaki niesie ze sobą to otwarcie, aż żałuję, że nie pociągnięto tego wątku dalej niż napisy początkowe – widać, że było tam dużo ciekawych rzeczy do eksplorowania. Niestety im dłużej trwa film, tym bardziej ustępuje miejsca typowej, marvelowej superbohaterszczyźnie. Nawet jeśli po świetnym prologu historia utrzymuje poważny ton, a scenariusz porusza temat kontroli umysłu oraz mrocznej przeszłości Nataszy i Jeleny (obecnie zmuszonych do ukrywania się przed byłymi towarzyszami) , w drugiej połowie film postanawia kompletnie porzucić ten ton i zrobić z „Czarnej Wdowy” film o Bondzie z Rogerem Moorem (do czego zresztą bezpośrednio się odnosi, kiedy Natasza ogląda „Moonraker”). Nie byłoby w tym nic złego – osobiście bardzo chętnie obejrzałbym kino szpiegowskie w tym stylu – gdyby nie to, jak duży jest rozdźwięk pomiędzy pierwszą a drugą połową filmu. Zaskakująco, jak na standardy Marvela, brutalny i mroczny charakter początku zostaje zastąpiony czymś, co wygląda jakby ktoś w połowie pisania scenariusza stwierdził, że to za dużo dla widza MCU, zaciągnął ręczny niczym Dominic Toretto i pojechał w zupełnie inną stronę.

Tym co od lat przyciąga widzów do produkcji Marvela, są zaludniające ten świat postaci i nie inaczej jest w przypadku „Czarnej Wdowy”. Do cudownej jak zawsze Scarlett Johansson dołącza znakomita grupa aktorów, którzy dzięki swoim umiejętnościom są w stanie zamaskować braki na poziomie scenariusza. Sporo krytyki spadło na granego przez Davida Harboura Red Guardiana, ze względu na to, że pokazywany jest jedynie jako śmieszek, ja jednak w pełni kupuję tę postać. Widać, że pod maską nieokrzesanego siłacza skrywa się dramatyczna przeszłość, a popełnione błędy i przeżyte wydarzenia sprawiają, że ten za wszelką cenę stara się je uciszyć arogancją i głośnymi żartami. Niezwykle naturalnie wypada Florence Pugh, która z jednej strony skrywa w sobie wiele mroku, trzyma też w środku wiele uraz, potrafi być też jednak naiwna, zabawna i najmocniej wierząca w pozostałych bohaterów. Ray Winstone jako Dreykov został niestety mocno zmarnowany. W swej roli (miałem bardzo mocne skojarzenie z… Harveyem Weinsteinem) jest znakomity – obleśny, arogancki, przekonany o własnej sile (choć widać, że pod tą maskę skrywa wiele kompleksów). Śliniący się na myśl o tym co może zrobić z kontrolowanymi przez siebie Wdowami dostał jedynie niewielki występ w finale. Tu aż prosiło się o scenę, w której widzimy w jaki sposób wykorzystuje podległe sobie kobiety, niestety musieliśmy w tym czasie dostać klasyczny superbohaterski finał, z wybuchami i walkami, więc o rozbudowaniu Dreykova trzeba była zapomnieć. Spośród obsady rozczarowała mnie jedynie Rachel Weisz, choć na jej obronę trzeba przyznać, że scenarzyści nie dali jej żadnego pola do popisu. Nie wiemy co powoduje jej bohaterką, dlaczego podejmuje pewne decyzje, w ogóle nie została nakreślona jak postać.

Sporo w powyższym tekście narzekam, ale to nie znaczy, że „Czarna Wdowa” jest złym filmem. Jest po prostu przeciętna, a MCU nie jest na etapie, na którym może sobie na przeciętność pozwolić. To film spóźniony, który ani nie dodaje głębi Nataszy, ani nie wprowadza czegoś nowego do uniwersum, tak pod względem fabularnym, jak i technicznym. Wiemy, że Natasza popełniała w przeszłości błędy, wiemy, jaką cenę finalnie postanowiła zapłacić dla ratowania świata. Oglądaliśmy już też MCU w mroczniejszych barwach, widzieliśmy w nim manipulację bohaterami. Jedyne co po „Czarnej Wdowie” pozostanie, to postać Jeleny, która może zostać rozwinięta w nadchodzących serialach (co zresztą zapowiada scena po napisach). Szkoda, że nikt nie zdecydował się dać Wdowie szansy kilka lat temu.