Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Batman V Superman (recenzja #2)

Biorąc pod uwagę to, jak bardzo „Człowiek ze Stali” podzielił widzów (także nas!) oraz negatywne opinie płynące zza oceanu po pierwszych seansach „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości”, postanowiliśmy zagwarantować różne punkty widzenia, pisząc recenzję we trójkę: El Browarre (B), Cava (C) oraz Dominik (D). Końcowy werdykt okazał się jednak zadziwiająco spójny!

B: „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” (zwany dalej BvS) był jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów, a niezbyt pozytywne oceny płynące zza oceanu były w stanie jedynie lekko przygasić żar entuzjazmu. W końcu miałem zobaczyć na srebrnym ekranie trójkę spośród największych herosów komiksowego świata (sorry Marvel)! Wszystko to w wizji reżysera, który choć nie zawsze ma szczęście do scenariuszy, to bez wątpienia tworzy wizualne arcydzieła. I przez pierwsze dwadzieścia minut seansu naprawdę wydawało mi się, że dostanę dokładnie to, czego się spodziewałem. Sekwencja, w której możemy obserwować znaną z „Man of Steel” bitwę o Metropolis oczami Bruce’a Wayne’a jest zjawiskowa! Reżyser w ciągu pierwszych minut obiecuje nam widowisko godne Batmana i Supermana. Niestety sama obietnica nie wystarczy, później trzeba jeszcze umiejętnie poprowadzić widza do finału przez blisko dwie godziny filmu. I tutaj zaczynają się schody…

C: Bardzo chciałem polubić ten film. Głuchy na coraz głośniejszą krytykę oraz fatalne przyjęcie na Rotten Tomatoes, trwałem na stanowisku, że wszystko będzie dobrze. Seans udowodnił, że w tym przypadku „S” oznacza „Średnio”. Owszem, wprowadzenie ukazujące widzom co działo się z Waynem w trakcie starcia Supermana z Zodem wgniatało w fotel, niestety akcja błyskawicznie wytraciła pęd. Zaczęła się nuda w postaci mozolnego budowania intrygi tak grubymi nićmi szytej, że największy detektyw świata powinien rozgryźć ją gdzieś pomiędzy śniadaniem a myciem zębów. Widz jest bombardowany wątkami, które nie są ani należycie wykorzystane, ani przemyślane. Chaosu dopełnia sen przedstawiający postapokaliptyczny świat, będący równie potrzebny, co wątek Ragnaroku w „Avengers: Age of Ultron”. Koszmar Batmana nawiązuje do historii przeniesionej z kart komiksu o Ziemi-2, co też mnie nie cieszy. Chodzi mianowicie o Brutaala, czyli jedną z największych broni Darkseida w walce z superbohaterami. Niestety, nawiązanie to ginie razem ze snem, o którym zapomina się sekundy po przebudzeniu Wayne’a.

D: Mnie od samego początku film nie interesował, a do kina poszedłem jedynie z kronikarskiego obowiązku. Przed seansem obejrzałem dwa zwiastuny – ani jeden nie wywołał we mnie śladu emocji, co gorsza – zdradziły mi większość fabuły! Do samej premiery trudno mi było wykrzesać z siebie choć krztynę ekscytacji. Kiedy zobaczyłem wstępną scenę byłem wniebowzięty – inne podejście do walki Supermana, z oczu Bruce’a Wayne (zwykłego człowieka), wydawało się niezwykle ciekawe i miało okazać się świetnymi podwalinami pod cały film. Niestety nie wyszło. Twórcy postanowili złożyć całość z nic nie znaczących scen, a dodatkowo jeszcze okropnie go zmontować. Całość sklejona na gumę do żucia została jeszcze na siłę wydłużona niepotrzebnymi wizjami/snami Batmana, które miały być podwalinami pod kolejne produkcje: zbudowanie Ligi Sprawiedliwości i solowe filmy. Niestety okazały się nic nie znaczącymi, ładnymi obrazkami, mającymi być zwykłymi zapychaczami dla fanów DC. Szkoda, ponieważ gdyby sceny te lepiej wkomponować w film, byłyby bardzo interesującym dodatkiem.

B: Odnoszę wrażenie, że zarówno reżyser i studio nie wiedzieli, czego tak właściwie chcą. Chociaż nie, studio wiedziało – potrzebowali wprowadzenia do solowych filmów z Batmanem, Wonder Woman oraz do Justice League. Natomiast nie jestem pewien, czy Snyder miał jakikolwiek plan jak to osiągnąć. W związku z tym, można odnieść wrażenie, że w trakcie powstawania BvS każdy producent, scenarzysta, aktor i ktokolwiek zaangażowany w jego produkcję dorzucał od siebie kolejne pomysły, wątki i ich rozwiązania, a reżyser posłusznie dodawał je do filmu, nie mając żadnej wizji całości. Pojedynek Batmana z Supermanem? Pewnie! Doomsday? Biorę! Luthor? Tak, chciałem go od początku. A może dorzuć jeszcze Wonder Woman? Z przyjemnością! Tak chyba wyglądało każde spotkanie ze Snyderem w trakcie produkcji. W jednym z odcinków „Przyjaciół” Rachel przygotowuje ciasto, niestety sklejają jej się przepisy i w efekcie deser łączy z mięsną potrawką. Oglądając ten film miałem podobną minę, jak bohaterowie „Przyjaciół” w trakcie konsumpcji owego specjału. Szkoda, ponieważ BvS zawiera także całą masę świetnych rzeczy!

C: Pomimo wspomnianego już poziomu scenariusza, aktorzy dwoją się i troją, by wzbudzić choć odrobinę zainteresowania u widzów, co miejscami się udaje. Sceny interakcji Bruce’a z Dianą pozwalają uwierzyć, że twórcy te postaci rozumieją. Błyszczą one szczególnie na tle zrodzonego Deus Ex Machina i zmierzającego donikąd związku Kal-Ela z Lois Lane (która to z twardej babki w „Man of Steel” została zredukowana do damy w opałach). Jednak emocji przede wszystkim dostarczało finałowe starcie. Kiedy Trójca stanęła obok siebie poczułem przypływ radości. To dla czegoś takiego przyszedłem do kina! Jednak największy szok przeżyłem, gdy herosi próbowali stworzyć prowizoryczny plan. Superman nagle zaczął brzmieć normalnie! Gdzieś rozwiała się jego sztywność oraz wyniosłość, jakby na chwilę wyciągnięto tej postaci kij z tyłka. W tej właśnie chwili uwierzyłem, że można zrobić porządny film o tej postaci. Trzeba jedynie kogoś o lżejszym piórze i z większym zrozumieniu tego superbohatera.

D: W pełni zgadzam się z tym, że mielizny scenariuszowe kryje gra aktorska. Niestety, nie zawsze się to udaje. Gacek mimo doświadczenia, w niektórych scenach wypada jak ostatni głupek, który daje złapać się na namiastkę planu Luthora. Jeżeli miałbym wymieniać kilka dobrych scen, które rozruszały ten film, prócz pojawiania się Wonder Woman w finałowym starciu, podałbym tylko współpracę bohaterów walczących przeciwko Doomsday’owi. Ich walka, pokazuje kim naprawdę są, zarówno jako osobne postaci, ale też jako drużyna. Co więcej każda z nich odpowiednio się w nim odnajduje i ma wyznaczoną rolę. I te efekty! Co jak co, ale film nimi imponuje, naprawdę czuć pojedynek wszechpotężnych istot, widać tu skutki każdego ciosu.

B: I między innymi dzięki tym fragmentom byłem w stanie wysiedzieć do końca seansu. Co więcej – jestem niezwykle ciekaw solowych filmów z Wonder Woman i Batmanem. Chociaż nigdy nie byłem wielkim fanem wizji Nietoperza z „Powrotu Mrocznego Rycerza”, to Affleck wzorując się na dziele Franka Millera potrafił sprzedać swą rolę na tyle umiejętnie, że czułem się wręcz zahipnotyzowany, kiedy pojawiał się na ekranie. Aktor nie zapomniał także, że aby dobrze oddać Batmana na ekranie, trzeba nam pokazać Bruce’a Wayne, i w tej roli Affleck także błyszczy, w czym wydatnie pomaga mu Jeremy Irons jako Alfred.

C: Większość postaci okazała się castingowym strzałem w dziesiątkę. Ben Affleck sprawdził się nie tylko jako Mroczny Rycerz, ale również w roli Bruce’a Wayne’a. Czuć było zmęczenie człowieka, który po dwudziestu latach walki z przestępczością stracił wszystko. Gal Gadot błyszczała jako Wonder Woman nawet pomimo powodzi nieprzychylnych komentarzy, atakujących wygląd aktorki. Jej pojawienie się w pełnym uzbrojeniu stanowi najbardziej elektryzujący moment filmu. Absolutnie zgadzam się również w kwestii Ironsa. Alfred w BvS to człowiek-orkiestra. Nie tylko odpowiada za łatanie sprzętu oraz Bruce’a, ale dźwiga na barkach odpowiedzialność za obecność humoru w filmie. Kąśliwego i bardzo celnego.

D: Wonder Woman, chyba jedna z moich ulubionych postaci z całego uniwersum DC, była jedyną, która przyciągnęła mnie do kina. No może poza Batffleckiem, którego też byłem ciekaw. W końcu mieliśmy dostać film, w którym WW zajmuje odpowiednie dla niej miejsce w panteonie superbohaterów DC Comics i traktowana jest na równi z Batmanem oraz Supermanem – jako jeden z filarów wydawnictwa. Choć pojawia się w filmie zaledwie w kilku scenach, kradnie każdą z nich. Jako Diana, robi to wdziękiem, a w trakcie finałowej walki, w pełnym uzbrojeniu i przy dźwiękach gitary wypada najlepiej spośród walczących. Po sensie to właśnie ją wspominam z uśmiechem i to jej solowy film najbardziej mnie ciekawi.

B: Wiele razy mówiłem, że nie podobało mi się obsadzenie Gal Gadot jako Wonder Woman, po seansie BvS muszę jednak przyznać, że broni się w tej roli. Choć budową daleko jej do muskularnej amazonki, w akcji robi niesamowite wrażenie, i naprawdę wierzymy, że jest nieustraszoną, żądną wyzwania wojowniczką! Z oceną umiejętności aktorskich Gadot wstrzymam się jednak do czasu premiery „Wonder Woman” – tutaj widzieliśmy ją zbyt krótko, by móc wyrobić sobie miarodajną opinię. Snyder miał to szczęście, że zgromadził na planie grupę aktorów o uznanej marce i ci nawet jeśli mają do wygłoszenia fatalnie napisane dialogi, są w stanie wyciągnąć z nich jakiekolwiek emocje. Szczególnie trudne zadanie postawiono przed Henrym Cavillem oraz Amy Adams: ich związek opiera się głównie na tym, że „scenarzysta tak chciał” i nie wynika zupełnie z fabuły filmu. Wątek Lois, który w założeniu miał przedstawić ją jako twardą i niezależną dziennikarkę sprowadza się głównie do bycia damą w opałach, a Clark Kent nie ma w cywilu nic ciekawego do pokazania, może za wyjątkiem znanej ze zwiastuna sceny rozmowy między nim, Brucem i Luthorem. Odnoszę zresztą wrażenie, że w tym oraz kilku innych miejscach dialogi zostały przepisane przez kogoś o lżejszym piórze. Jedynym aktorem, który rolą pogrążył scenariusz, zamiast wynieść go na nieco wyższy poziom (lub chociaż nie pogarszać sytuacji) jest Jessie Eisenberg. Do samego seansu broniłem go jako Luthora, mając nadzieję, że na ekranie udowodni mi, że fala hejtu jaka się na niego wylała nie miała uzasadnienia. Niestety – miała. Luthor z BvS jest po prostu… głupi. Jeden z najpotężniejszych przeciwników Supermana, znany ze swej niezwykłej inteligencji i ogromnego przywiązania do Ziemi oraz rasy ludzkiej został tutaj pokazany jako wariat, który wyraźnie ma kilka problemów związanych z ojcem. Wyobraźcie sobie, że Sheldon Cooper i Riddler z filmu Shumachera mają dziecko – to mniej więcej ten poziom Luthora. Nie ma żadnego konkretnego planu (raz chce zabić Supermana, innym razem zdyskredytować, itd.), nie obchodzi go ludzkość, a działania które podejmuje są w najlepszym razie chaotyczne. Fakt, że w pewnym momencie w pewien sposób osiąga choć na chwilę namiastkę celu, możemy przypisać jedynie temu (nie po raz pierwszy), że scenarzysta tak chciał.

C: Nie mogę się z tym zgodzić. Luthor jako makiawelistyczna postać, w białych rękawiczkach usuwająca przeszkody na drodze do celu pojawił się dopiero w okolicach 1985 roku. Pomijając fakt, że Jessie Eisenberg gra w filmach ciągle tę samą postać, tak jego wersję Lexa można odebrać jako ukłon do klasycznej postaci, bez problemu mogącą uchodzić za modelowego szalonego naukowca. Wcześniej jego celem było zniszczenie Supermana, opanowania Ziemi oraz podbój wszechświata. Ówczesny Luthor w pewnym momencie przewodził całej planecie – Lexorowi – i korzystał z fanatycznej wiary tamtejszego ludu, by przeprowadzać łupieżcze rajdy na Ziemię. Eisenberg świetnie ukazuje szaleństwo stojące za geniuszem, choć w kilku miejscach zdrowo przesadza, a jego plan w BvS nawet przy najlepszych chęciach ciężko nazwać przemyślanym.

B: Mógłbym się zgodzić z tą argumentacją (Eisenberg rzeczywiście dobrze pokazuje szaleństwo), gdyby nie to, że nie stoi za nim żaden geniusz. Cavillowi napisano fatalne dialogi, a jednak udaje mu się chociaż zasugerować, że filmowy Superman jest ciekawszą postacią. Eisenberg po prostu jeszcze bardziej mnie irytuje.

D: Do postaci wielkich geniuszy w różnorakich filmach podchodzę z dystansem. Takie osoby zawsze widziały mi się jako nie do końca normalni i aspołeczni ludzie. Taki też jest tutaj Luthor. Eisenberg jest kolejnym aktorem, który musi babrać się w próbach zagrania jednowymiarowej postaci stworzonej przez scenarzystów. I chociaż swoją nienawiść do Supermana bierze z powietrza, moim zdaniem wypada wyśmienicie. Z ekranu czuć jego dziwaczność, szaleństwo, chaos. Oczywiście podobne aspekty można by podpisać Jokerowi, a nie Luthorowi, ale jak już wspomniałem – wina leży tutaj po stronie scenariusza.

B: Jeśli widzieliście zwiastun BvS, wiecie zapewne, że w finale pojawia się troll jaskiniowy z „Władcy Pierścieni”, ewentualnie Abomination z „The Incredible Hulk”, lub nieślubne dziecko tej dwójki. Tutaj dla niepoznaki nazwali go Doomsday’em. I chociaż desing tej postaci zupełnie nie przypadł mi do gustu, a jego umieszczenie w tym filmie uważam za ogromny błąd, muszę przyznać, że bitwa z nim wygląda naprawdę zjawiskowo! Kiedy trójka bohaterów (ponownie, wszystko to było w zwiastunie) jednoczy się w obliczu zagrożenia, naprawdę czujemy zwierzęcą siłę tej bestii. Efekty specjalne są wprost zdumiewające!

C: Jak pisałem wyżej, pojawienie się Wonder Woman, jak również moment zjednoczenia Trójcy, wywołał u mnie ciarki. Choć pozostaję sceptyczny tak w kwestii wykorzystania Doomsday’a, jak i sposobu jego stworzenia, tak rozumiem potrzebę postawienia przed herosami wyzwania, któremu nie będą w stanie sprostać w pojedynkę. Jest to ciężki orzech do zgryzienia, gdy dysponuje się potęgą reprezentowaną przez Trójcę i jestem w stanie zrozumieć dylemat twórców. Darkseid? Może Brainiac? Anti-Monitor? Te postaci zasługują na własny film, a nie pełnienie roli katalizatora sojuszu-fundamentu powstania Ligi Sprawiedliwości. Wybór padł właśnie na Doomsday’a i choć wygląda paskudnie, to ostatecznie zagwarantował solidny finał.

B: A wystarczyło wsadzić Luthora w wyposażony w różne bajery (w tym w kryptonit) pancerz…

D: Kimkolwiek by nie był główny przeciwnik, film równie dobrze poradziłby sobie bez niego. Zamiast poruszać ten wątek, twórcy mogliby poświęcić czas na rozwój osobowości Batmana i Supermana oraz pogłębić ich konflikt, powoli go zaostrzając. Zagwarantować mu solidne podstawy w sprzecznej filozofii obu bohaterów; albo chociaż dać Wonder Woman więcej czasu ekranowego! Niestety postanowiono inaczej i finałowa walka musiała być naprawdę epicka. Efekt ten uzyskano jednak w tani sposób – bohaterowie muszą pokonać wielkiego, brzydkiego, silnego i bezmózgiego potwora rodem z lat 90..

Batman v Superman okazał się złym filmem. Nie chodzi mi o wszędobylski, źle stworzony mrok, na który tak stawia Snyder i z którego tak cieszą się fanboje kinowych adaptacji pozycji z DC Comics. Chodzi o brak należnego komiksom szacunku, w czasie przenoszenia go na ekran, brak dobrego smaku i wyczucia, czy wreszcie jakiejkolwiek spójności i przyhamowania, a nie wrzucenia na ekran wszystkiego co popadnie. Film jako podwaliny nowego uniwersum filmowo-komiksowego okazał się dla mnie twórczą klapą, za którą trzeba winić Zacka Snydera. Wizualnie i aktorsko się broni, ale jako całość wypada co najwyżej przeciętnie: scenariusz, zarysowanie akcji oraz dialogi są wprost fatalne. Na kolejne solowe filmy na pewno pójdę z wielką przyjemnością – w dalszym ciągu chce zobaczyć Afflecka w roli Batmana, czy solowy film o Wonder Woman. Nawet mało interesujące cameo Flasha czy Aquamena zachęca do zobaczenia ich na ekranie. Pójdę na wszystko, oby tylko Snyder nie maczał w tym paluchów.

B: Naprawdę chciałem, żeby ten film przypadł mi do gustu. Lubię wcześniejsze dzieła Snydera, podoba mi się nawet mesjanistyczne podejście do herosów o niemalże boskich mocach, czyli koncept, którym reżyser ten bawił się już opisując Dr. Manhattana w „Watchmen”. Tylko że tym razem przesadza. Jest w tym filmie scena, która w założeniu miała być pełna dramaturgii, ale we mnie po prostu wzbudziła śmiech. Gdyby za promocję BvS odpowiadała ta sama agencja marketingowa, co za „Deadpoola”, prawdopodobnie reklamowałaby go nam jako film religijny, idealny na czas Wielkanocy! BvS jest kotłem, do którego wrzucono kilka świetnych konceptów, nie rozwijając jednak żadnego z nich. Brakuje tu wizji całości. Przypomnijcie sobie wątek Venoma ze „Spider-Man 3”, wizję Thora z „Avengers: Age of Ultron” czy zaczątki Sinister Six w „Amazing Spider-Man 2” – tutaj dokładnie w ten sposób wygląda połowa filmu! Naprawdę chciałem polubić BvS, ale po prostu nie mogę. Mam jednak nadzieję, że nie ucierpi na tym budowa kinowego uniwersum DC. Co prawda zawiązanie wątków pod „Justice League” wypadło dość żenująco, ale w dalszym ciągu z przyjemnością obejrzę filmy o Wonder Woman, Batmanie czy Flashu. DC oraz Warner potrzebują kogoś pokroju Kevina Feigie z Marvela: osoby, który będzie miała spójną wizję kreowanego przez nich świata, pilnującej by to wszystko nie porozłaziło się w szwach. Inaczej otrzymamy to, co przy BvS – gigantyczny bałagan.