Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Czarna Pantera – recenzja przedpremierowa

Pamiętam, że gdy kilka lat temu chciałem lepiej poznać Czarną Panterę, sięgnąłem po dość oczywisty wybór – „Kim jest Czarna Pantera” autorstwa Reginalda Hudlina. Czarnoskóry scenarzysta chciał wykorzystać fakt otrzymania w swoje ręce tak ważnej dla Afroamerykanów postaci i próbował przedstawić Wakandę jako najpotężniejsze państwo na świecie, o zamieszkującym je narodzie i ich przywódcy nawet nie wspominając. Niestety, Houdlin zmarnował tę wyjątkową okazję, zamiast zamierzonego, osiągając iście karykaturalny efekt. Do nietrafionych pomysłów autora należał na przykład, ten, w którym Wakanda dysponowała lekarstwem na raka, ale się nim z nikim nie podzieli. Bo nie. A w ogóle to Zachód jest nieodpowiedzialny i sprzedaje papierosy. Ciekawe, czy lek na dziesiątkujące Afrykę AIDS też trzymali ukryty? Twórcy „Czarnej Pantery” na szczęście zrozumieli, że pomysły Hudlina i jemu podobnych scenarzystów dowodzą jedynie słabości Wakandczyków i postanowili zabrać głos na temat miejsca oraz roli tego kraju we współczesnym świecie.

 

Ryan Coogler nie serwuje nam bowiem banalnej (no, przynajmniej w tym aspekcie) historyjki, w której potężny T’challa z potężnej Wakandy z potężnym wibranium walczy ze złymi białymi kolonizatorami, politykami i myśliwymi. To inteligentny twórca, który bardzo dobrze przemyślał koncept Czarnej Pantery oraz Wakandy. Jedno i drugie jest bowiem ze sobą nierozerwalnie połączone – T’challa jest królem wysoko rozwiniętego państwa, co niesie ze sobą szereg fabularnych konsekwencji. To nie samotny mściciel, który może skopać kilka tyłków i wrócić do swej kryjówki. Czarna Pantera jest przede wszystkim odpowiedzialnym za podległy mu naród władcą. Jak ma się jednak zachować, kiedy ludziom na całym świecie dzieje się krzywda? Czy jeśli kilka kilometrów od granicy Wakandy porywa się ludzi i zakuwa ich w kajdany, to Czarna Pantera nie powinien ryzykować? Czy gdy potomkowie tych ludzi cierpią prześladowania na innym kontynencie, Wakanda dalej nie powinna interweniować? Czy gdy ludność Afryki dziesiątkują choroby i wojny domowe, nie należy im pomóc? Gdzie przebiega granica pomiędzy lojalnością wobec własnego ludu, a zwykłym tchórzostwem i kryciem się w cieniu? To jedno z wielu pytań, na które filmowy T’challa będzie musiał odpowiedzieć.

Uczynienie głównego bohatera władcą kraju wpływa także na strukturę filmu – T’challa wcale nie musi robić wszystkiego sam, otacza go wszak szereg uzdolnionych ludzi. Dzięki temu drugoplanowa obsada mocno zyskuje na znaczeniu oraz ilości czasu ekranowego, co uznaję za wielką zaletę „Czarnej Pantery”. Już sam rzut na oka na nazwiska występujących w filmie aktorów (Lupita Nyong’o, Forest Whitaker, Daniel Kaluuya, Andy Serkis, Danai Gurira, Martin Freeman) wystarczy by wiedzieć, że czeka nas prawdziwa uczta. I choć wśród tak licznej obsady zapewne każdy znajdzie swojego faworyta, mi najbardziej do gustu przypadły znana z „The Walking Dead” Danai Gurira (która jako Okoye jest chyba jeszcze twardsza niż Michonne) oraz Letitia Wright jako Shuri – genialna i radosna młodsza siostra T’challi, która jest tu odpowiednikiem Q. „Czarna Pantera” zresztą w pewnym momencie bawi się bondowską konwencją, jest to więc jak najbardziej na miejscu.

Osobne słowa uznania należą się Michaelowi B. Jordanowi, którego Erik Killmonger jest chyba najlepszym przeciwnikiem z jakim musiał się zmierzyć którykolwiek z bohaterów Marvela – i to nie tylko dlatego, że ci zwykle byli jedynie płaskim tłem dla herosów! Coogler wiedział, że naprawdę dobry złoczyńca to taki, którego motywacje nie tylko możemy zrozumieć, ale wręcz czasem mu kibicować – lub chociaż uwierzyć, że wielu ludzi może za nim podążyć. W przypadku Killmongera ciekawe jest także odwrócenie klasycznego motywu porzuconego dziedzica, który po latach wraca odebrać to, co mu się należy. Michael B. Jordan kradł większość scen, w których się pojawiał, i nawet świetny Chadwick Boseman (udanie rozwinął kreację zaprezentowaną wcześniej w „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”) nie był w stanie nic na to poradzić.

Na pochwałę zasługują także fizycznie zbudowane plany oraz stroje, które fascynują odmiennością i szeregiem nawiązań do afrykańskich ludów. W połączeniu z szeroko nakreślonym tłem społecznym i politycznym Wakandy, bardzo łatwo jest w ten kraj po prostu uwierzyć. A już na pewno „kupić” jego istnienie w uniwersum Marvela, w które wpisuje się wręcz idealnie. „Czarna Pantera” to także świetna odpowiedź na głosy krytyki ze strony niektórych twórców, że Dom Pomysłów produkuje nie filmy, a jedynie zwiastuny nadchodzących produkcji. Ryan Coogler na ukazanie Wakandy dostał dokładnie tyle czasu ile potrzebował, nie musząc bezpośrednio odnosić się do kolejnych filmów z uniwersum.

„Czarna Pantera” zaskakuje na bardzo wielu poziomach, ale o ile może zadziwić widza odważnym komentarzem politycznym, mnogością rozwiniętych bohaterów czy pełnowymiarowym przeciwnikiem, na pewno nie udaje się to na poziomie opowiedzenia historii. Fabuła jest boleśnie przewidywalna i nawet jeśli ma możliwość podążyć w mniej oczywistym kierunku – wybiera utarty szlak. CGI także nie zawsze prezentuje najwyższy poziom, co widać szczególnie w scenie miejskiego pościgu. Momentami zastanawiałem się, czy aby na pokaz prasowy nie dotarła wczesna kopia filmu, z nieukończonymi efektami. Nie pomaga także to, że choreografia oraz reżyseria scen walki pozostawia wiele do życzenia i z pewnością jest elementem, nad którym Ryan Coogler musi jeszcze popracować.

Nie mogę powiedzieć, by „Czarna Pantera” była najlepszym filmem Marvela, na pewno jest jednak najważniejszą produkcją Domu Pomysłów. Nie boi się dotykać bolesnych kwestii historycznych, komentować współczesnych bolączek czy przyznawać (do pewnego stopnia) rację przeciwnikowi tytułowego bohatera. Na przykładzie „Czarnej Pantery” widać, jak bardzo zmienił się świat przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Urodzony w 1961 roku Reginald Hudlin starał się w komiksie za wszelką cenę pokazać wyższość Wakandy nad USA i Europą, tworząc z niej karykaturalny konstrukt, wykoślawiający najlepsze idee. Ryan Coogler (rocznik 1986) nie musi nic nikomu udowadniać – głos czarnoskórych twórców w końcu jest słyszany i niekoniecznie wiążę się z leczeniem kompleksów. „Czarna Pantera” może być przełomem, na jaki Hollywood czekało i jakiego potrzebowało – a wszystko to za sprawą niedocenianej w wielu kręgach superbohaterszczyzny. Biorąc pod uwagę to, oraz pozostałe zalety (fantastyczny drugi plan!) jestem w stanie przymknąć oko na wspomniane akapit wyżej bolączki – z seansu wyszedłem oczarowany i z pewnością wybiorę się do kina jeszcze raz, co także Wam polecam.

PS Są dwie sceny po napisach

PS 2 Znajomość „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów” jest moim zdaniem konieczna dla czerpania pełni radości z seansu