Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Iron Fist (recenzja)

Choć dotychczasowe seriale powstałe w kooperacji Marvela i Netflixa nie były bez skazy, ilość zalet zazwyczaj przewyższała wady – czasem w większym stopniu („Daredevil”), czasem w mniejszym („Jessica Jones”). Wraz z powszechnie chwalonymi filmami z MCU, w świadomość twórców powiązanych z Domem Pomysłów chyba wkradło się zbytnie rozprzężenie i poczucie sytości. „Iron Fist”, ich najnowsza produkcja, jest bowiem serialem pozbawionym nie tylko pasji, ale też elementarnej wiedzy na temat postaci, której losy zostały zaadaptowane na mały ekran.

Jeśli nie jesteście regularnymi czytelnikami komiksów superbohaterskich, możecie nie znać postaci Danny’ego Randa. Jest to pogodny facet, który pomimo wielu tragicznych wydarzeń które spotkały go w życiu – lub też właśnie przez nie – nie stroni od żartów. Jest mistrzem sztuk walki, „żywą bronią” wyszkoloną w tajemniczym klasztorze K’un-L’un. Tamże zyskał miano Iron Fista – wojownika, który po pokonaniu nieśmiertelnego smoka Shou-Lao przejmuje część jego mocy i od tej pory ma obowiązek reprezentować K’un-L’un w turnieju, jaki urządzają pomiędzy sobą Niebiańskie Miasta. Jako niebieskooki amerykański blondyn o wesołym usposobieniu w K’un-L’un od zawsze się wyróżniał i poczucie wyobcowania w tym tajemniczym miejscu wpłynęło także na jego historię. Danny jest do tego stopnia przepełniony magią Wschodu, że sam o sobie mówi, że „pierdzi mistycyzmem”. Przy tym z Lukiem Cage tworzy tak silny przyjacielski związek, że żona Luke’a bywa o niego zazdrosna! Jest też spadkobiercą ogromnej fortuny i jednym z właścicieli międzynarodowej korporacji. Widzicie więc z jakiego typu postacią mamy do czynienia i jak wiele niesamowitych rzeczy można zaczerpnąć z historii Iron Fista. Szkolenie w azjatyckim klasztorze, pojedynek ze smokiem, turniej sztuk walki w stylu Mortal Kombat lub Dragon Ball, kumpelska opowieść o walce z przestępczością w Nowym Jorku – nic, tylko pisać scenariusz na murowany hit! Co zrobił Netflix? Spróbował z Danny’ego Randa uczynić drugiego Daredevila. Z marnym skutkiem.

W pierwszych odcinkach widzimy więc, jak uznany za zmarłego Danny Rand próbuje (w wyjątkowo naiwny i głupi sposób) udowodnić, że jest tym, kim jest, a także odzyskać swe dziedzictwo. W związku z tym czeka nas wiele fascynujących scen, takich jak posiedzenia zarządu korporacji. W międzyczasie Danny zaprzyjaźnia się z prowadzącą lokalne dojo Colleen Wing. Oczywiście nagły powrót do żywych dziedzica fortuny nie wszystkim jest na rękę – zarządzającemu korporacją Rand rodzeństwu Meachumów w szczególności. Tym bardziej, że ma ono swoje własne problemy. Jakby tego było mało, we wszystko, jak to w produkcjach Netflixa bywa, zamieszana jest Ręka…

Opowiedziana w „Iron Fist” historia jest dokładnie tak nieciekawa, jak jej opis. Zapomnijcie o jakimkolwiek mistycyzmie – tego praktycznie tu nie ma. Więcej odniesień do kultury Wschodu udało się zawrzeć w sześcioodcinkowym „Get Down” – produkcji Netflixa o początkach rapu – niż w całym sezonie „Iron Fist”. Zapomnijcie także o efektownych pojedynkach – te zrealizowane są wprost fatalnie! Wcielający się w głównego bohatera Finn Jones nie ma pojęcia o sztukach walki, w związku z czym twórcy muszą ratować się szybkim montażem, który jednak nie jest w stanie przykryć niedostatków aktora. Oczywiście sprawę załatwiłoby założenie Iron Fistowi kostiumu z zawiniętą na głowie chustą (banalnego do przeniesienia na ekran) i schowanie pod nim dublera, ale przecież twórcy nie będą pokazywać nikogo w kolorowym stroju. W końcu to adaptacja komiksu superbohaterskiego, a te słyną z mroku, realizmu oraz braku żywych barw. W dodatku Danny praktycznie wcale nie używa swoich mocy. Co prawda jako mistrz wschodnich sztuk walki powinien i tak nawet bez ich pomocy przechodzić przez oponentów bez żadnego problemu („żywa broń”!), ale nie pozwala mu na to imperatyw narracyjny i wszechmocna władza scenarzystów. Szczególnie widoczne i żenujące jest to w finałowej potyczce, w której to przeciwnikiem Iron Fista jest… zwykły, niewyszkolony facet.

Skoro Finn Jones tak fatalnie wypada w pojedynkach, być może jego wybór do głównej roli uzasadniają umiejętności aktorskie? Niestety nie. Jego postać już z racji scenariusza jest nijaka, chaotyczna i nie wzbudzająca sympatii, a niestety sam Jones dokłada do takiego jej odbierania sporą cegłę. Na szczęście nieco lepiej wypadają postaci poboczne. Colleen Wing zdaje się mieć (przynajmniej przez większość sezonu) więcej charakteru niż główny bohater i szczerze mówiąc znacznie chętniej obejrzałbym serial o niej, niż Dannym. Wai Ching Ho jako Madame Gao oraz Rosario Dawson w roli Claire Temple nie schodzą poniżej poziomu, do którego przyzwyczaiły nas w poprzednich produkcjach Netflixa i jak zawsze z przyjemnością ogląda się je na ekranie. Ward Meachum, podobnie jak jego ojciec, jest co prawda niezwykle przerysowany, ale to na tle nijakości całego serialu należy uznać to za plus. Szczególnie, że grana przez Jessicę Stroup Joy Meachum jest tak przezroczysta i nijaka, że to cud, że w ogóle widać ją na ekranie. Rodzeństwo Meachumów na tle sezonu przechodzi przemianę, i o ile w przypadku Warda jest ona uzasadniona, tak ta Joy nie ma żadnej podbudowy. Dotychczasowe produkcje Netflixa rozpieściły widzów pod względem łotrów, przez co „Iron Fist” jest tym większym rozczarowaniem – ciężko w ogóle wskazać tu przeciwnika Żywej Broni. I nie jest to celowy zabieg twórców, mający na celu pokazanie, że Danny musi przede wszystkim zmierzyć się z własnymi słabościami – zabrakło tu po prostu pomysłu na ciekawego adwersarza. Chociaż i problemów z samym sobą Danny’emu nie brakuje – najpierw przez pół sezonu słuchamy jego zapewnień, jakoby przez całe życie trenował samokontrolę, żeby przez kolejne pół wyprowadzało go z równowagi wszystko.

„Iron Fist” rozczarowuje sam w sobie – fatalnymi dialogami, nijakim głównym bohaterem, brakiem przeciwników z prawdziwego zdarzenia, scenami walki, wszechobecną nudą – ale jego miałkość w pełni widać dopiero na tle bliskich mu produkcji oraz materiału źródłowego. Każdy ze wspomnianych tu elementów inne produkcje Netflixa robią o niebo lepiej. Fantastyczne sceny walki, bohaterowie, dialogi, antagonista – to wszystko zobaczyliśmy już w „Daredevilu”, momentami także w „Jessice Jones”. Kiczowatego, pełnego odniesień łotra i utrzymane w podobnym tonie przygody głównego bohatera oglądaliśmy w drugiej połowie sezonu „Luke’a Cage’a”, a odniesień do azjatyckiego mistycyzmu w tandetnym wydaniu nie brakowało we wspomnianym „Get Down”. Wyobcowanie głównego bohatera w pięknych sceneriach Wschodu znakomicie pokazał „Marco Polo”. Twórcy „Iron Fist” poszli jednak tą samą drogą, co ludzie stojący za ostatnimi produkcjami z kinowego uniwersum DC – wzięli z komiksów pseudonim postaci, kompletnie zmienili jej istotę, wtłoczyli ją w ramy sztucznie umrocznionego i urealnionego uniwersum, a teraz są zdziwieni, że całość nie funkcjonuje. Nie musieliśmy więc długo czekać na absurdalną wypowiedź o produkcji „dla fanów, nie dla krytyków”… Paradoksalnie jednak porażka „Iron Fista” może dobrze wpłynąć na Marvela i Netlix, którzy poczuli się zbyt pewni siebie. Być może dzięki krytyce jaka na nich spadła, kolejne produkcje w kooperacji z Domem Pomysłów ustrzegą się podobnych błędów. „Iron Fist” bowiem nie jestem w stanie polecić nikomu, a już w szczególności odradzam go fanom przygód komiksowego Danny’ego Randa.