Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Luke Cage – sezon 2 oceniamy! (spoilery)

Seriale powstałe we współpracy Netflixa z Marvelem łączy jedna, konkretna cecha – są za długie. Zarzut ten powraca jak bumerang i gdy tylko zobaczyłem z ilu odcinków składa się drugi sezon przygód kuloodpornego bohatera, pozwoliłem sobie na głośne westchnienie. Nauczony doświadczeniem, spodziewałem się względnie interesującej osi fabularnej, stopniowo rozwadnianej przez zbędne wątki, które poza dobijaniem do zaplanowanych trzynastu odcinków nie posłużą niczemu konkretnemu. Jak wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że poboczne historie nie tylko nie przeszkadzają, ale też umiejętnie rozwijają postaci drugo i trzecioplanowe, ukazując pełniejszy obraz życia w Harlemie oraz związane z nim trudy.

 

Po pokonaniu Diamondbacka i oczyszczeniu swojego imienia w „The Defenders”, Luke Cage zaczął cieszyć się rozgłosem godnym celebryty. Kuloodporny zbawca Harlemu został postawiony w centrum uwagi lokalnej społeczności i czy mu się to podoba czy nie, ludzie zaczęli traktować go jak kogoś z pierwszych stron gazet. Nagle okazuje się, że człowiek zdolny giąć stal w rękach musi pozować do zdjęć oraz dawać autografy, a bluzy sygnowane jego nazwiskiem schodzą jak ciepłe bułeczki, podczas gdy specjalna aplikacja pozwala śledzić każdy ruch bohatera do wynajęcia. Już w pierwszym odcinku drugiego sezonu widać, że Luke utracił kontrolę nad własnym życiem. Gdy inni zarabiają krocie na towarach z jego podobizną (w tym, ironicznie, nawet na narkotykach), bohater mieszka z Clair w mieszkaniu jej matki, a właściciel budynku w którym mieści się salon fryzjerski Popa winduje czynsz za wynajem. Oblegany przez fanów i stawiający czoło pozornie nieskończonej fali przestępców, Luke coraz częściej traci nad sobą kontrolę. Robi się wybuchowy, coraz bardziej brutalny i zamknięty w sobie. Gdy Cage dopuszcza się niemal śmiertelnego pobicia damskiego boksera (na oczach jego dziewczyny i syna), Claire postanawia doprowadzić herosa do porządku. Wynikła z tego kłótnia oraz postawiona przez Luke’a kropka nad „i” to jedna z z najbardziej naładowanych emocjami scen w trzyletniej współpracy Marvela z Netflixem. I o dziwo, nie jedyna w serialu.

Odpowiedzialny za drugi sezon serialu Cheo Hodari Coker najwyraźniej postanowił uderzyć w tony znane choćby z „Iron Mana 2”, gdzie Whiplash stwierdził, że „jeśli spowodujesz, że bóg będzie krwawił, ludzie przestaną w niego wierzyć”. Jednak aby wiarygodnie i skutecznie zranić bohatera, potrzeba równego mu złoczyńcy. Taką rolę w pierwszym sezonie pełnił grany przez Mahershala Ali’ego świetny Cottonmouth i gdy został uśmiercony w siódmym odcinku, seria straciła na jakości. Nie chcąc popełnić tego samego błędu, drugi sezon wprowadza Johna „Bushmastera” McIvera, brutalnego gangstera, motywowanego pragnieniem zemsty na rodzinie Stokesów. Choć grana przez Mustafę Shakira postać na pierwszy rzut oka zdaje się być tradycyjnym komiksowym złoczyńcą, szybko okazuje się, że Bushmaster jest znacznie bardziej złożony. McIver nie tylko jest w stanie dotrzymać kroku w walce Cage’owi (a nawet przyprawić go o paskudny przypadek wstrząsu mózgu), ale na dodatek wykorzystano jego postać by po raz kolejny poruszyć temat rasizmu oraz trudnego losu imigrantów z Jamajki, przybywających do Stanów Zjednoczonych za pieniędzmi i marzeniem. Przeszłość, wyraźna więź z mieszkającą w Stanach rodziną oraz bezkompromisowość Bushmastera sprawiła, że o kilka długości przebił nie tylko Diamondbacka, ale i Cottonmoutha.

luke cage sezon 2 1

Jeśli chodzi zaś o złoczyńców znanych z pierwszego sezonu, ich poziom jest mocno nierówny. Alfre Woodard robi co może, byle wykrzesać coś z radnej Dillard, ale na przeszkodzie ciągle stają jej sztywne ramy scenariusza. Kobieta, która w poprzednim sezonie własnoręcznie zabiła kuzyna i przejęła kontrolę nad jego organizacją teraz miota się jak wyrzucona na brzeg ryba, popełniając głupie błędy. Sytuacji nie poprawia wątek jej córki, chyba jedynej w pełni zbędnej dla serialu postaci. Po drugiej stronie spektrum znalazł się Shades, wieczny doradca gangstera, który nie tylko wdał się w romans z radną Dillard, ale też przeszedł największą przemianę, w efekcie której spojrzałem na niego w zupełnie inny sposób. Świetnie wypadł Reg E. Cathey, który jako wielebny James Lucas dał (niestety ostatni) pokaz wybitnego warsztatu aktorskiego, tworząc wiarygodną postać, która próbuje pozostać wierna swoim przekonaniom i odbudować więź z synem. Autentyczny gniew, z którym rugał syna, niejednej osobie przypomni zebrany ochrzan od rodzica. Jak widać nawet będąc kuloodpornym superbohaterem trzeba się liczyć z tym, że ojciec może opieprzyć niczym chłopca z mlekiem pod nosem. Równie dobrze wypada Simone Missick w roli Misty Knight, która już dawno powinna dostać własny serial, a na tle której Rosario Dawson prezentuje się nieco zbyt blado (pomijając przytaczaną powyżej scenę kłótni z Cagem) Claire Temple, wspólny mianownik pięciu seriali, bez której Daredevil, Iron Fist, czy Punisher już dawno zakończyliby karierę, została potraktowana po macoszemu. Twórcy sprowadzili tak interesującą postać do roli zamartwiającej się dziewczyny i ciężko się dziwić wahaniu Rosario Dawson nad dalszym braniem udziału w produkcjach Netflixa. Ostatecznie, nie można zapomnieć o gościnnym występie Danny’ego Randa. Choć początkowo powitałem jego obecność z kwaśną miną (delikatnie mówiąc, jego serialowe wcielenie nie jest on moim ulubieńcem), tak ze zdumieniem przyznam, że zaoferował chwilę oddechu w drodze do naładowanego emocjami finału, a scenarzyści nie tylko bardzo dobrze poradzili sobie z nakreśleniem rodzącej się między herosami przyjaźni, ale też sprawili, że z zainteresowaniem czekam na drugi sezon przygód Żelaznej Pięści!

Nie ulega jednak wątpliwości, że trwające po godzinę odcinki potrafią się dłużyć, szczególnie w pierwszej połowie sezonu. Owszem, twórcy potrzebują czasu by opowiedzieć wszystkie historie, wprowadzać nowe postaci oraz wyłuszczyć kierujące nimi motywy… ale brak solidnych scen akcji może zniechęcić widzów do dalszego oglądania. Choć takie długie wprowadzenie tym razem jest jak najbardziej uzasadnione, sam się łapałem na myśleniu, że część z wątków można było zrobić szybciej i to bez straty dla scenariusza. Widać to na przykładzie muzyki w drugim sezonie „Luke’a Cage’a”. Ta utrzymuje znakomity poziom z poprzedniego sezonu, a mimo to od czasu do czasu zadawałem sobie pytanie, czy kolejny numer muzyczny w „Harlem’s Paradise” jest absolutnie konieczny… Na szczęście od siódmego odcinka wszystko nabiera tempa, wątki zaczynają się splatać, a całość nabiera konkretnej wagi. Niestety, siedem godzin potencjalnej nudy może okazać się dla niektórych ścianą nie do przejścia. Mimo to, zdecydowanie warto jest dać szansę drugiemu sezonowi „Luke’a Cage’a”. Szczególnie, że finał potrafi wgnieść w fotel.