Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Mother! (recenzja)

„Mother!” Darrena Aronofsky’ego miało swoją premierę w USA już dwa miesiące temu i zyskało miano filmu niezwykle kontrowersyjnego, skrajnie dzielącego publikę, nikogo nie pozostawiając obojętnym. Na seansie na którym byłem, po lewej stronie miałem faceta, który szybko zaczął na zmianę ziewać i spoglądać na zegar w telefonie, po prawej natomiast kobietę, która nie była w stanie patrzeć na wiele z rozgrywających się na ekranie wydarzeń, spinając się i zasłaniając oczy; empirycznie więc doświadczyłem w Polsce tego, co pokazały oceny widowni za Wielką Wodą. „Mother!” dzieli jak chyba żadna z tegorocznych premier.

Niemal całą akcję w „Mother!” śledzimy oczami granej przez Jennifer Lawrence kobiety, spędzającej całe dni na renowacji pięknego, zabytkowego domu w którym mieszka wraz z partnerem. On zaś próbuje odzyskać wenę, dzięki której ponownie byłby w stanie tworzyć. Szybko jednak okazuje się, że do przełamania blokady twórczej nie wystarczy jedynie jego prywatna muza, i do ich posiadłości zaczynają przybywać kolejne ekscentryczne persony. Grana przez Lawrence bohaterka nie jest jednak tym faktem równie zachwycona, co jej ukochany…

Zwrotu „śledzimy” na początku poprzedniego akapitu użyłem nieprzypadkowo, ponieważ kamera towarzyszy bohaterce niemal nieustannie, trzyma się jej niezwykle blisko, dzięki czemu Lawrence staje przed wielkim wyzwaniem – aktorka dźwiga na swych barkach całą produkcję, której sukces zależy w ogromnym stopniu od jej kunsztu. Dodatkowo taka praca kamery wpływa na poczucie zaszczucia, dyskomfortu i klaustrofobii, które szybko stają się udziałem tytułowej Matki. Na szczęście Jennifer Lawrence ze swego zadania wywiązała się perfekcyjnie, znakomicie ukazując szereg emocji, jakie towarzyszą granej przez nią bohaterce. Lawrence śmiało może już zacząć ćwiczyć oscarową przemowę. I choć pozostali aktorzy nie otrzymali tak wielkiego pola do popisu, z powierzonych im ról również wywiązali się znakomicie. Łagodny i przyjazny, lecz jednocześnie w razie potrzeby silny i stanowczy Javier Bardem, drapieżna Michelle Pfeiffer, narzucający się Ed Harris – każdy z tych występów ogląda się z przyjemnością.

Patrząc na zwiastuny można odnieść wrażenie, że „Mother!” najbliżej do horroru, jednak fani tego gatunku, spodziewając się opowieści pełnej grozy, wyjdą z kina zniesmaczeni. Nie znaczy to, że „Mother!” nie przeraża – o, jest tu bez wątpienia wiele scen wywołujących w widzu ogromny niepokój, są też naprawdę szokujące – jest jednak produkcją na tyle odmienną, że ciężko przypiąć jej konkretną łatkę. W pewnym momencie okazuje się bowiem, że opowiedziana przez Aronofsky’ego historia dotyczy zupełnie czegoś innego, niż początkowo się nam wydawało, a widz stopniowo zaczyna rozumieć co tak naprawdę dzieje się na ekranie. Szkoda jedynie, że przyjęty przez reżysera w pierwszych minutach filmu subtelny styl w pewnym momencie zostaje porzucony na rzecz bardzo bezpośredniego, by finalnie wyrżnąć (i jest to najłagodniejsze wyrażenie jakie oddaje moje odczucia) widza w głowę kluczem do zinterpretowania „Mother!”, tak jakby ten naprawdę nie był w stanie zrozumieć tego co właśnie zobaczył. Jest to tym boleśniejsze, że Aronofsky słynie wszak z dzieł, które można odbierać na różne sposoby. W „Mother!” pozbawia widza tej przyjemności, głosząc z wysokości kazanie, które ani nie jest tak oryginalne, ani tak trudne do pojęcia, jakby reżyser sobie tego życzył. Gdyby nie łopatologia i pretensjonalność, jakimi w pewnym momencie Aronofsky atakuje widza, mielibyśmy być może do czynienia z filmem wybitnym, tymczasem wybitna jest tu jedynie rola Jennifer Lawrence. I właśnie dla niej warto wybrać się na seans.