Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Nawiedzony dom na wzgórzu

Zasiadając do pierwszego odcinka „Nawiedzonego domu na wzgórzu” nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań. Spodziewałem się inspirowanej powieścią Shirley Jackson, najeżonego jumpscare’ami serialu, który mniej lub bardziej udolnie uderza w do bólu zgrane schematy. Tymczasem Mike Flanagan wziął z materiału źródłowego (dwukrotnie już zresztą ekranizowanego) kilka imion oraz tytułowy budynek, a następnie zaserwował składającą się z dziesięciu odcinków mieszankę horroru z dramatem. I muszę przyznać, że nie pamiętam kiedy ostatnio z równym zaangażowaniem śledziłem rozgrywające się na ekranie wydarzenia.

Filmowe horrory przyzwyczaiły nas do pewnych rozwiązań. Rodzina wprowadza się do starego i podejrzanie taniego domu. Jedna lub dwie pociechy zaczynają bawić się z nowo poznanym, niewidzialnym przyjacielem, a nadprzyrodzona aktywność zaczyna rosnąć wykładniczo, prowadząc do nieuchronnego finału, który wzbudzi w widzach emocje porównywalne ze staniem w kolejce do kasy obsługiwanej przez szkolonego właśnie pracownika. Schematy te są tak głęboko zakorzenione w świadomości przeciętnego widza, że twórcy nawet przestali się starać przy wypluwaniu kolejnych produkcji, wkładając ostatnie okruchy kreatywności w dręczyciela bohaterów… co i tak zbyt często ogranicza się do ducha płci męskiej lub żeńskiej. Na całe szczęście, raz na jakiś czas można trafić na prawdziwe perły, jak choćby „Dziedzictwo. Hereditary”, czy właśnie „Nawiedzony dom na wzgórzu” Mike’a Flanagana.

Dobry horror to nie tylko krew, flaki oraz wyskakujące z szafy upiory. Prawdziwa groza czai się w samym widzu. Choć nie wszyscy są gotowi to przyznać, każdy z nas podświadomie czegoś się boi. Osoby kibicujące dzierżącemu zakrwawioną maczetę zabójcy mogą mieć gęsią skórkę na sam widok dziwacznie poruszającej się Samary z „Kręgu” lub upiornie uśmiechniętego Pennywise’a. Jednak groza nie zawsze jest równie namacalna i może brać swoje źródło z miejsca, nad którym nie zawsze mamy kontrolę – z uczuć. Odrzucenie, samotność, wykluczenie, czy widmo śmierci mogą wywoływać przerażenie nawet skuteczniej od przytoczonego wyżej mordercy i Flanagan (wraz z osobami współodpowiedzialnymi za scenariusz) świetnie to wykorzystuje, serwując złożoną z dziesięciu odcinków historię, która choć prezentuje różne podejście do horroru, za każdym razem czyni to ze smakiem. Począwszy od subtelnej obecności w kadrze, poprzez pełnego napięcia wyczekiwania aż po klasyczne jumpscare’y, „Nawiedzony dom na wzgórzu” nie popada w rutynę i nie pozwala się nudzić. Na szczególną uwagę zasługują dwa odcinki, „Pani z krzywą szyją” oraz „Dwie burze”, które wywołały u mnie niesamowitą mieszankę grozy i dojmującego smutku, uświadamiając mi, że gdzieś pomiędzy horrorem a dramatem zacząłem się przejmować losem bohaterów… co ostatnimi czasy zdarza się coraz rzadziej.

„Nawiedzony dom na wzgórzu” w reżyserii Mike’a Flanagana niemal od razu rzuca widza na głęboką wodę, w pierwszym odcinku nie tylko przedstawiając najważniejsze postaci, tytułowy dom ale również wprowadza punkt zwrotny w historii rodziny Crainów w postaci nocy, gdy Hugh (Henry Thomas) zapakował piątkę pociech do auta i wywiózł je z terenu posiadłości. To właśnie ta noc oraz domniemane samobójstwo matki bohaterów, Olivii Craine (Carla Gugino) stanowi główną oś fabuły, wokół której będą splatały się teraźniejszość z przeszłością. Gdyby porównać oglądanie „Nawiedzonego domu na wzgórzu” do puzzli, pierwszy odcinek pozostawia widza z ułożoną ramą oraz ziejącą wewnątrz pustką, która z odcinka na odcinek zaczyna się wypełniać w pozornie zaskakującej kolejności. Kolejne epizody skupiają się już na każdym z członków rodziny osobno, pozwalając widzowi spojrzeć na życie w domu na wzgórzu oraz poza nim z innej perspektywy.

Najstarszy z rodzeństwa, Steven (Paxton Singleton/Michiel Huisman) pozostaje sceptyczny w stosunku do rodzinnej tragedii, tłumacząc wszystko chorobą psychiczną matki oraz zrzucając winę na ojca, choć nie przeszkodziło mu to w zostaniu poczytnym autorem opowieści o duchach, co w efekcie doprowadziło do otwartego konfliktu z najstarszą siostrą Shirley (Lulu Wilson/Elizabeth Reaser), twardo stąpającym po ziemi przedsiębiorcą pogrzebowym. Kolejną pod względem starszeństwa jest pracująca jako psycholog dziecięcy Theo (McKenna Grace/Kate Siegel), która wieczory spędza na przygodnym seksie oraz dnie butelki. Rodzeństwo zamykają bliźniaki, Luke (Julian Hilliard/Oliver Jackson-Cohen) i Nell (Violet McGraw/Victoria Pedretti), którzy jak to zazwyczaj w horrorach bywa, jako najmłodsi byli też najciężej doświadczeni przez zło zamieszkujące dom na wzgórzu. On, uzależniony od heroiny kradnie i kłamie, byle tylko hajem odpędzić nękające go demony, a ona podczas coraz częstszych nawrotów paraliżu sennego widzi ciągle tę samą zjawę – panią z krzywą szyją (związana z którą groza zostaje podkręcona do jedenastu w ostatnich minutach piątego odcinka).

Z odcinka na odcinek, kolejne elementy układanki trafiają na swoje miejsca, a wszystko zmierza ku kulminacji w odcinku trafnie zatytułowanym „Dwie burze”. Ten majstersztyk w każdym calu nie tylko doprowadza do spotkania rodziny Craine (co owocuje niesamowitymi dialogami) ale jest również fantastycznie nakręcony. Długie ujęcia, płynnie przechodzące z teraźniejszości w przeszłość… prawdziwa uczta dla oczu, podczas której znalazło się również miejsce dla horroru. Obecność, w kącie pokoju, awaria zasilania, nieoczekiwany powrót wspomnieniami do domu na wzgórzu – wszystko składa się w doskonałą całość. I choć w kolejnych odcinkach tempo nieco zwalnia, a postaci nabierają dziwnego zwyczaju wygłaszania niemalże teatralnych monologów (swoją drogą, bardzo dobrych), a samo zakończenie nie wszystkim przypadnie do gustu, tak Mike Flanagan zaserwował miłośnikom horroru nie tylko najlepszy serial grozy, ale jedną z najciekawszych produkcji tego roku. Jeśli nie macie jeszcze planów na Halloween, a lubicie się bać, nie ma obecnie lepszego wyboru niż historia rodziny Craine’ów.