Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Resident Evil: Ostatni rozdział (recenzja)

Od premiery „Resident Evil 4”, w której to części Leon S. Kennedy został wysłany do Hiszpanii celem odbicia córki Prezydenta Stanów Zjednoczonych, Ashley Graham, minęło dwanaście lat. Mniej więcej wtedy prezentowany przez serię poziom zaczął lecieć na łeb. Własną cegiełkę do kryzysu dołożył Paul Anderson, serwując pięć filmów, które (poza pierwszym) zapewniały widzom siniaki z powodu zbyt częstych facepalmów. I o ile „Resident Evil VII: Biohazard” zawraca gry na właściwy tor, tak poziom najnowszego i miejmy nadzieję, naprawdę ostatniego, wybryku kinowego dokopał się do jądra Ziemi i ani na chwilę nie przestaje drążyć.

Standardowo już, „Resident Evil: Ostatni rozdział” otwiera krótka retrospekcja, gdzie grana przez Milę Jovovich bohaterka streszcza wydarzenia z poprzednich części. Jest to nie tylko ukłon w stronę widzów, którzy dzięki temu unikną katuszy odświeżania sobie „dzieł” Andersona przed seansem. Przy okazji zabieg ten pozwala reżyserowi udawać, że szereg dziur fabularnych występujących w serii nie istnieje. Już w trakcie retrospekcji w oczy rzuca się desperacki zabieg wprowadzenia jakiegokolwiek napięcia, a mianowicie przesycenie początku kiepskimi jumpscare’ami. O ile pierwsze dwa wzięły mnie z zaskoczenia (głównie dzięki siedzeniu bezpośrednio pod głośnikiem), tak każda kolejna próba zaskoczenia widza była przewidywalna i nie odnosiła efektu.

Wprowadzenie do „Ostatniego rozdziału” pozostawia sporo do życzenia, a później jest już tylko gorzej. Czerwona Królowa, jedna z ciekawszych postaci z pierwszego filmu, po przeszło dziesięciu latach objawiła się na zegarku Alice twierdząc, że nagle ruszyło ją sumienie (sztuczna inteligencja wykształciła sumienie? Pewnie zainstalowano jej pakiet aktualizacji z Google Store’a). Program informuje bohaterkę o tym, że za kilkanaście godzin ostatnie punkty oporu ludzkości zostaną zlikwidowane, a jedyne co może temu zapobiec to tajemnicze antidotum, przetrzymywane nie gdzie indziej, ale w Ulu w Raccoon City. Tym samym mieście, które zostało potraktowane bronią nuklearną na końcu drugiego filmu. Całe szczęście, nikt w „Resident Evil” nie przejmuje się takimi drobiazgami, jak napromieniowanie. Ba! Bohaterowie w pewnym momencie zażywają odżywczej kąpieli na dnie powstałego wskutek detonacji leja. Jakby tego było mało, grupka ocalonych żyje sobie w najlepsze na obrzeżach miasta, stawiając bohaterski opór pladze żywych trupów. Skąd mają amunicję? A wodę? Kogo to obchodzi! Więcej wystrzałów!  

Skoro już przy postaciach jesteśmy, to nie odbiegają one od standardowego dla filmów Andersona poziomu. Płaskie, nieciekawe i pozbawione jakiejkolwiek motywacji, sprawdzające się jedynie w roli mięsa armatniego. Poprzednio recenzowanemu „Assassin’s Creed” zarzucałem podobne uchybienia, ale w porównaniu do „Resident Evil: Ostatni rozdział”, można znaleźć tam choć trzy lub cztery postaci, których los nie jest widzowi obojętny. Tutaj wszyscy stanowią bezimienne tło dla Alice, którego zadaniem jest rzucić stereotypowego one linera i umrzeć. Jedyną postacią, z którą próbowano coś zrobić, jest znany z poprzednich odsłon Dr Isaacs, ale również tutaj skrajny brak kreatywności rozłożył pomysł na łopatki. W swej nieskończonej mądrości, Anderson postanowił wyposażyć wszechpotężną korporację – Umbrellę, w zupełnie nowy zestaw motywów. Teraz spróbujcie sobie wyobrazić co mogłoby to być. Najmniej kreatywny, najprostszy oraz najbardziej oklepany motyw… fanatyzm religijny! Anderson postanowił w szóstej odsłonie serii wprowadzić nawiązania do biblijnego Potopu. Szkoda tylko, że wygląda to jak efekt spędzenia pięciu minut na wyszukiwaniu informacji w Wikipedii. Prócz niego, obowiązkowego Weskera i prezentującej poziom kiepskiego cosplay’u Claire Redfield, nie jestem w stanie wymienić imienia żadnej innej postaci. A i to jedynie dlatego, że znam ich z poprzednich odsłon…

Może chociaż akcja prezentuje w miarę znośny poziom? Przecież w poprzednich filmach można było chociaż popatrzeć na efektowne pościgi i bijatyki, w przerwach między szaleńczym ostrzeliwaniem hord zombie? Może i tak, ciężko powiedzieć ze względu na montaż przypominający efekt pozostawienia filmu sam na sam z wyposażoną w nożyczki osobą cierpiącą na ADHD. Niezależnie czy chodzi o walkę wręcz, czy o „dramatyczną” (żeby taka była, najpierw trzeba się przejmować losami postaci) walkę ze szturmującymi umocnienia truposzami, kamera skacze z miejsca na miejsce, skutecznie uniemożliwiając czerpanie jakiejkolwiek frajdy z seansu.

Skoro zawiodła akcja, fabuła to dno dna, a postaci równie dobrze mogło nie być, co jeszcze może uratować ten film? Idąc na seans miałem nadzieję, że chociaż oprawa dźwiękowa zachowa dobry poziom. Poprzednie odsłony pod tym względem nie miały czego się wstydzić: od naprawdę dobrej ścieżki dźwiękowej jedynki, aż po elektryzującą, świetnie dopasowaną do scen akcji tej w czwórce. Nawet jeśli większości filmów nie dało się oglądać bez zgrzytania zębami, to było ono zagłuszane porządną muzyką. Niestety, również tutaj produkcja zawiodła. Choć zachowano niektóre charakterystyczne utwory, to giną one pod idiotycznymi, pełnymi stereotypów wypowiedziami aktorów i hałaśliwą, poszatkowaną akcją.

„Resident Evil: Ostatni rozdział” przypomina leżącego na trawniku, pozbawionego nóg zombiaka z początku „The Walking Dead”. Gnije sobie w spokoju, od czasu do czasu powarkując bez przekonania. Nie jest ani zły, ani dobry – po prostu istnieje i najlepsze, co może zrobić Paul W. Anderson, to wpakować mu kulę między oczy, by już się więcej nie męczył.