Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Suicide Squad/Legion samobójców (recenzja przedpremierowa)

Znakomitą „Furią” David Ayer udowodnił, że potrafi zarówno napisać scenariusz wciągającego, pełnego akcji (i to jak zrealizowanej!) filmu, jak i umiejętnie zarysować bohaterów oraz okiełznać grające ich gwiazdy. Kiedy więc śledziłem kolejne pojawiające się na temat „Suicide Squad” doniesienia, nie mogłem doczekać się seansu. Mojego entuzjazmu nie zmniejszył nawet fatalny „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości”. Materiały reklamowe pokazywały wszak film zupełnie inny – pełen szaleństwa, humoru, charakterystycznych bohaterów oraz zwariowanych kolorów. W końcu nadszedł jednak dzień seansu i czar prysł.

 

 

Okazuje się bowiem, że wszystko, co „Suicide Squad” ma nam do zaoferowania, widzieliśmy już w zwiastunach. Jeśli spodziewacie się, że fabuła czymkolwiek was zaskoczy – przykro mi, jest tylko to, co pokazano już w trailerze. Amanda Waller i Rick Flag zbierają drużynę, która następnie bez ładu i składu miota się po ciemnym, pełnym bezbarwnych potworów mieście, żeby w końcu dać łupnia głównemu złemu. Zwroty akcji? Nie występują. Przeciwnik? Ciężko o bardziej sztampowego, co boli, szczególnie, że początkowo zapowiadał się dość ciekawie. Humor? Ten akurat stoi na dobrym poziomie, ale większość żartów znalazła się w zwiastunach. W dodatku całość została zmontowana niezwykle chaotycznie. Odnoszę wrażenie, że w trakcie montażu wycięto całą masę scen, które pierwotnie miały się w „Suicide Squad” znaleźć i dodano inne, napisane na kolanie. Skojarzenie z „Fantastyczną Czwórką”, szczególnie w finale, nasunęło się samoistnie, i chociaż film nie jest aż tak zły jak produkcja Tranka, to już samo pojawienie się podobnych odczuć wiele mówi o jakości „Suicide Squad”.

Jednak filmy drużynowe mają to do siebie, że nawet z kiepskim scenariuszem i fatalnym montażem, uratować może je chemia pomiędzy bohaterami, co mieliśmy okazję zobaczyć chociażby w „Avengers: Czas Ultrona”. I do pewnego stopnia ma to miejsce także tutaj, chociaż raczej wbrew Ayerowi niż dzięki jego staraniom. Grana przez Margot Robbie Harley Quinn błyszczy, ale i jej trafia się kilka słabszych scen.Wygląda wtedy, jakby stawała na środku planu i krzyczała „patrzcie, jestem zwariowana, haha!”. Nie można opędzić się od wrażenia, że w tych momentach ktoś w studiu uznał, że po krytyce „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” filmowi potrzeba więcej Harley i na szybko kazał aktorce dokręcić kilka scen. Jak widać mielizny scenariusza były tak wielkie, że nawet znakomicie czującej odgrywaną postać Robbie nie udało się przejść bez szwanku, a mowa wszak o bohaterce, która potrafi zeskoczyć z kilku metrów i zgrabnie wylądować w butach na ogromnych szpilkach. Will Smith podobno gra Deadshota, ale tak naprawdę wciela się w „typową postać graną przez Willa Smitha” – jest więc twardym draniem z zapasem żartów, ale w gruncie rzeczy dobry z niego facet. Aktor ma jednak w sobie tyle charyzmy, że ogląda się go z przyjemnością. To wokół wspominanej dwójki kręci się większość akcji i głównie dzięki nim chce się siedzieć do końca seansu (co wcale nie jest takie proste!). Nieźle wypadli także Joel Kinnaman (Rick Flag), Viola Davis (Amanda Waller) oraz, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, Jai Courtney. A myślałem, że po „Szklanej Pułapce 5” i „Terminator: Genisys” już nic mnie do niego nie przekona! Początkowo duże nadzieje wiązałem z Carą Delevingne i dwojaką naturą granej przez nią postaci – ta wypadała świetnie zarówno jako June Moone i Enchantress, jednak reżyser szybko pozbawił mnie i tego. Szkoda także wątku el Diablo, którego dramatycznej historii nie udało się przenieść na ekran, bynajmniej nie z winy grającego go Jaya Hernandeza. Pozostali członkowie oddziału nie zasługują nawet na wzmiankę, ponieważ równie dobrze mogłoby ich nie być. Przez kilkanaście minut (a może nawet krócej?) widzimy także granego przez Jareda Leto Jokera i muszę przyznać, że to chyba jedyna wariacja tej postaci, jaka pojawiła się na dużym ekranie, której nie kupuję – jest najzwyczajniej w świecie irytujący. Być może jednak moje odczucie bierze się z tego, że Księcia Zbrodni jest filmie bardzo mało i widz nie ma okazji dobrze go poznać. Joker po prostu nie jest postacią, którą można wrzucić jako dodatek, poboczny wątek – widz musi mieć czas, żeby zajrzeć w otchłań jego szaleństwa, a tego nie da się pokazać w kilku pociętych scenkach. Sądzę, że gdyby Joker Leto pojawił się w pełnoprawnej roli, mógłbym zmienić co do niego zdanie.

Fabuła nie istnieje, montaż woła o pomstę do nieba, z poziomem aktorskim i dialogami bywa różnie, więc może chociaż sceny akcji są w stanie zagwarantować rozrywkę na wysokim poziomie? Niestety, to prawdopodobnie największe rozczarowanie filmu. Równie nudnych i bezbarwnych pojedynków nie widziałem w superbohaterskim kinie od dawna! W filmie znalazła się raptem jedna scena akcji, przy której rzeczywiście przez chwilę szybciej zabiło mi serce, w której to Will Smith wystrzelał grupę przeciwników. Jedna scena! Na sto trzydzieści minut! W blockbusterze o grupie psychopatów i morderców! Swoją drogą, ci rzekomi łotrzy przy takim Batmanie z „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości” sprawiają wrażenie Troskliwych Misiów…

W „Suicide Squad” widać także inne podobieństwa do „Batman v Superman: Świt Sprawiedliwości”; podczas gdy Zack Snyder miał w swojej produkcji obsesję na punkcie kręcenia „KLUCZOWYCH SCEN”, „ZAPADAJĄCYCH W PAMIĘĆ OBRAZÓW”, „O RANY, PATRZ NA TEN KADR, ZACHWYCAJ SIĘ!” (celowo używam tu capslocka, waląc nim tak, jak Snyder bił mnie co scenę wydumanymi obrazami, nie rozumiejąc, że najpierw trzeba zbudować pod nie odpowiednie fundamenty) tak Ayer (choć krąży plotka, że to robota ekipy odpowiedzialnej za zwiastuny „Suicide Squad”) próbował złożyć film z samych teledysków. Szczególnie widoczne jest to w pierwszej połowie filmu, kiedy w formie krótkich historyjek z narracją Amandy Waller prezentowane są kolejne postaci. Jedynym plusem tej sztampowej ekspozycji jest muzyka – dobór kawałków jest naprawdę znakomity, chociaż nie tak dobry, jak chociażby w „Guardians of the Galaxy” (z którego swoją drogą podebrano jedną piosenkę).

„Suicide Squad” to niestety kolejna porażka Warner Bros. oraz DC – film kompletnie pozbawiony pomysłu na siebie, jakiejkolwiek tożsamości, będący chaotycznie zmontowanym zbiorem scen, nie posiadającym spójnej historii i zapadających w pamięć pojedynków. Do góry ciągną go jedynie aktorzy, ze szczególnym uwzględnieniem Willa Smitha i Margot Robbie, ale nawet oni nie są w stanie dokonać cudu i sprawić, że „Suicide Squad” będzie się oglądać z przyjemnością. Wszystko co „Suicide Squad” ma do zaoferowania, zawiera się w zwiastunach – w kinie naprawdę nie czeka na was nic więcej.

Cała nadzieja w tym, że Geoff Johns zaprowadzi w kinowym uniwersum DC swoje porządki – tylko jego nazwisko sprawia, że patrzę w przyszłość komiksowych ekranizacji DC z nadzieją.