Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Thor: Ragnarok (recenzja przedpremierowa)

Większość widzów postać Thora w MCU ocenia przez pryzmat jego występów w obu częściach „Avengers” – głównie dlatego, że o solowych przygodach herosa Asgardu lepiej zapomnieć. Pierwszej ekranizacji przygód boga burzy i piorunów bliżej do produkcji pokroju „Daredevila” z 2003 roku niż „Iron Mana” (z kuriozalną charakteryzacją głównego bohatera na czele), a i drugiej, choć ta przynajmniej miała na siebie jakiś pomysł, nie można nazwać dobrym filmem. „Thor: Ragnarok” miał jednak z dotychczasowymi wpadkami uczynić to, co tytułowe wydarzenie z Asgardem – wypalić je z pamięci do cna. Popiół jest wszak znakomitym nawozem…

I choć oficjalnie nikt w Marvelu tego nie przyzna, twórcy filmu niezwykle ochoczo wzięli się za wycinanie elementów, na których zbudowane były poprzednie produkcje. Jane Foster otrzymała ekranowy odpowiednik zerwania przez SMS (i całe szczęście – Natalie Portman jest świetną aktorką, jednak występy w blockbusterach w jej wydaniu są fatalne), domknięte zostały wątki wojowników z drużyny Thora, a także ten Odyna. Nawet Midgaard, wokół którego kręciła się akcja poprzednich filmów, szybko znika z ekranu. Reżyser Taika Waititi w końcu wysłał Thora tam, gdzie ten pasuje najlepiej – w daleki kosmos, aby ten przeżył przygodę godną Asgardczyka, a nie pierwszego lepszego bohatera z Ziemi. Zabieg ten okazał się niezwykle odświeżający nie tylko dla samego Thora, ale także dla całego MCU. W końcu otrzymaliśmy powiązanie Ziemi i Asgardu z marvelowskim kosmosem, który okazuje się być niezwykle różnorodny. Jasne, „Strażnicy Galaktyki” zdążyli już udowodnić, że jest to miejsce pełne kolorów i szaleństwa, jednak ich przygody zawsze działy się gdzieś na uboczu, z dala od Ziemi i głównych wątków pozostałych filmów z uniwersum, a co za tym idzie, mogły być oglądanie w zupełnym od nich oderwaniu. „Thor: Ragnarok” łączy w końcu oba te zakątki uniwersum, choć nie bezpośrednio. Dzięki temu zabiegowi w końcu przestał mi też przeszkadzać Idris Elba w roli Heimdalla – „ziemiocentryczne” produkcje z Thorem sprawiały, że oglądanie czarnoskórego aktora w roli nordyckiego boga wprawiało mnie w dysonans. Tymczasem w „Thor: Ragnarok” w końcu naprawdę widzimy Asgardczyków jako kosmitów, nie religijne wyobrażenia Skandynawów, dzięki czemu takie szczegóły jak kolor skóry przestają mieć znaczenie.

Jedno spojrzenie na nazwiska aktorów zaangażowanych w „Thor: Ragnarok” wystarczy, żeby dostać zawrotów głowy; od tych związanych z serią od lat (Chris Hemsworth, Tom Hiddlestone, Idris Elba oraz sir Anthony Hopkins), przez nowe (Tessa Thompson), kompletnie zbędne (Karl Urban, którego cały wątek można było wyciąć i widz nie odczułby straty), znane z „Avengers” (Mark Ruffalo), aż po cieszących się ogromnym szacunkiem weteranów, czyli Jeffa Goldbluma oraz Cate Blanchett. I o ile po Goldblumie grania dziwaka można się było spodziewać (co nie znaczy, że nie zrobił tego w unikalnym, fascynującym stylu), tak Blanchett jako czarnowłosa bogini śmierci zdecydowanie wykracza poza typowe role tej aktorki. Na szczęście wybór ten okazał się strzałem w dziesiątkę i Helę w wykonaniu Australijki ogląda się z dużym zainteresowaniem. Zazwyczaj informacje o tym jak to dobrze aktorzy bawili się na planie możemy zobaczyć dopiero w materiałach dodatkowych w wydaniu Blu-ray, często zresztą bywają one jedynie kurtuazją, w „Thor: Ragnarok” jednak czuć to już od pierwszych sekund – tu aktorzy po prostu mieli ubaw od pierwszego do ostatniego dnia zdjęcia. Cate Blanchett i Jeff Goldblum dali się skusić do udziału w omawianej produkcji chyba głównie dlatego, żeby pobawić się danymi im rolami, Hemsworth, Hiddlestone, Thompson i Ruffalo mają nie mniejszą frajdę z tego co dzieje się na planie, dzięki czemu udaje się dowieźć dowcipy, które w innym wypadku nigdy by nie zagrały. Musicie bowiem wiedzieć, że „Thor: Ragnarok” stara się rozbawić widza jeszcze częściej niż „Strażnicy Galaktyki” i… udaje mu się to! Taika Waititi potrafił wprowadzić na plan atmosferę, którą aktorzy z przyjemnością przenieśli na finalny produkt, za co należą mu się ogromne brawa.

Waititi, podobnie jak wcześniej James Gunn czy bracia Russo, był dość ryzykownym wyborem ze strony Marvela, okazał się jednak strzałem w dziesiątkę. Tak jak wspomniani wcześniej twórcy, nie miał do czasu „Thor: Ragnarok” dużego doświadczenia przy produkcjach, których budżety idą w setki milionów dolarów, potrafił jednak okiełznać całość, jednocześnie nadając jej unikalny charakter. I choć ten objawia się głównie w prezentowanym w filmie humorze (to chyba najzabawniejsza produkcja Marvela), zawiedzeni nie będą również fani rozbuchanej wizualnie akcji. Od Surtura, przez pojedynek na arenie, aż po finałowe starcie – naprawdę będzie tu na czym zawiesić oko. Osobiście uważam zresztą końcową potyczkę za najlepiej prezentujący się pojedynek w historii MCU, ale może się to brać z mojego uwielbienia dla Led Zeppelin oraz zbyt wielu godzin spędzonych na graniu Raidenem w „Mortal Kombat”.

„Thor: Ragnarok” to produkcja, której paradoksalnie bliżej jest do „Deadpoola” niż do wcześniejszych filmów z bogiem burzy i piorunów. Taika Waititi wziął to, co w filmowych opowieściach o Thorze najlepsze (jego relacja z bratem), wyrzucił słabsze elementy (cała reszta), a następnie urządził na planie wielką imprezę, której efekty możemy podziwiać w kinach. Nie ma jednak mowy o wrażeniu oglądania zdjęć z wydarzenia na którym nas nie było – dzięki charyzmie aktorów przedstawiony na ekranie świat, jego bohaterowie i wydarzenia wciągają nas bez reszty, bezlitośnie zmuszając do kolejnych salw śmiechu. Szkoda jedynie czasu ekranowego zajętego przez kompletnie nijaki wątek Skurge’a, który można było spokojnie przeznaczyć na rozbudowanie historii Hulka na Sakaar, co fani „Planety Hulka” przywitaliby z radością. „Thor: Ragnarok” wskakuje na moje osobiste podium filmów z MCU, choć kilka godzin po seansie nie jestem jeszcze w stanie stwierdzić, czy na miejsce trzecie, czy jednak drugie, spychając z niego „Strażników Galaktyki”*. Dla wszystkich fanów kina superbohaterskiego oraz dobrych komedii – seans obowiązkowy!

* Na pierwszym wciąż twardo trzyma się „Captain America: Winter Soldier”.