Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Venom (recenzja)

Kariera komiksowych herosów w Hollywood jest już na tyle długa, że zdążyła się doczekać swoistych epok. Obecnie mamy szczęście żyć w dekadzie Marvela i niektórzy mogli już zdążyć zapomnieć, że świat filmowych trykociarzy nie zawsze tak wyglądał. Nieliczni widzowie wspominają czasem w ciemnych zaułkach tytuły, których wymieniać nie wolno. Tytuły, które sprawiają, że odżywają złe wspomnienia, pełne rozczarowań, zgorzknienia i grozy. Archeolodzy superbohaterszczyzny, odnajdujący na marketowych wyprzedażach pradawne dyski DVD, z narażeniem własnego zdrowia opisują Mroczne Wieki. To właśnie wtedy królowały produkcje takie jak „Daredevil” czy „Ghost Rider”; filmy, których nikt nigdy nie chciałby już oglądać na żadnym ekranie. Nie wiem jakie bluźniercze rytuały zostały odprawione w siedzibie Sony, ale ludzie (czy aby na pewno?) z tej wytwórni postanowili za sprawą „Venoma” zafundować nam powrót do opisanych powyżej czasów.

Podobnie jak scenarzyści, daruję sobie opisanie wam fabuły filmu – ta niby istnieje (złe kosmiczne symbionty, wcale nie lepsze korpo, dobry Eddie z morderczym kumplem), ale tak naprawdę nie do końca wiadomo po co. Opowiedziana tu historia nie ma bowiem żadnego celu! Przy tworzeniu kina rozrywkowego obowiązują naprawdę proste zasady; Tak jak w muzyce piosenka musi mieć melodię, którą da się zanucić, tak o filmie należy móc powiedzieć jednym zdaniem o czym jest. Kolejną podstawową zasadą jest to, że bohaterowie przechodzą jakąś drogę, zmieniają się na oczach widza pod wpływem wydarzeń. „Venom” łamie obie te zasady – ani nie wiemy o czym jest ten film (chyba, że komuś wystarczy zdanie „o zjadającym głowy kosmicznym pasożycie”, wtedy spoko), ani też żaden z bohaterów nie przechodzi jakiejkolwiek drogi. Eddie Brock jest tym samym Eddiem zarówno na początku, jak i na końcu filmu. Venom niby zalicza minimalną przemianę, ale kompletnie nie wiemy z czego ona wynika. Pozostali bohaterowie są tak słabo zarysowani, że szkoda nawet o nich wspominać.

Ciężko jednak winić za to samych aktorów – ci robią co mogą, z Tomem Hardy’m na czele. Widać, że aktor świetnie bawił się na planie, znakomicie wywiązując się z powierzonego mu zadania. A to wbrew pozorom wcale nie było takie łatwe – ostatni raz takie zszywanie scenariuszowego potwora Frankensteina widziałem przy okazji „Ligi Sprawiedliwości”. Tu po prostu widać gołym okiem, że scenariusz był wielokrotnie przepisywany, a zmiany koncepcji co do tego czym ma być „Venom” następowały na każdym etapie prac nad filmem – scenariusza, preprodukcji, kręcenia, montażu, postprodukcji. Raz dostajemy utrzymany w mrocznym tonie horror, innym razem razem rasowy akcyjniak, by za chwilę otrzymać niemal slapstickową komedię. Zabawa gatunkami jest dobra, ale udaje się jedynie w rękach utalentowanych i doświadczonych twórców, którzy robią to świadomie – tutaj ewidentnie tego ostatniego zabrakło. Sony słynie z wtrącania się w kompetencje filmowców na planie, ale tutaj przebili samych siebie w kwestii niekonsekwencji. Najgorsze w tym wszystkich jest to, że gdyby zdecydowali się na jeden kierunek (horror dla dorosłego widza, brutalna komedia pełna czarnego humoru lub akcyjniak dla wszystkich), mogli z tego zrobić naprawdę udany film.

Wehikułem czasu do momentu sprzed „Iron-Mana” (czyli przed 2008 rokiem) okazują się także doznania, jakie widzom zapewniają spece od efektów specjalnych. Te przez większość czasu są tak paskudne, że symbionty rzeczywiście na swój sposób mogą budzić obrzydzenie zmieszane z przerażeniem. Co prawda prawdopodobnie nie w taki sposób jak chcieliby twórcy, ale hej – przynajmniej w tym przypadku efekt został osiągnięty. Zwieńczeniem nieudolności (lub braku budżetu) twórców jest tu – nie mogło być inaczej – finałowa walka, która jest jednym wielkim pokazem CGI rodem z początków istnienia efektów komputerowych w kinie. Pamiętam czasy, kiedy wyliczano minuty (!) z użyciem CGI w filmach, i to co zaprezentowano w „Venomie” miejscami nie odbiega specjalnie daleko od tych wspomnień. Jedyne co udaje się przez większość czasu, to sam tytułowy bohater w interakcjach z ludźmi, dramat zaczyna się dopiero, kiedy efekty komputerowe na ekranie zaczynają dominować.

Po pierwszych doniesieniach zza oceanu dotyczących „Venoma” (na które embargo zeszło bardzo późno, co nigdy nie jest dobrym znakiem) wiedziałem już, że z symbiontem nie jest najlepiej. Miałem jednak nadzieję, że film będzie „tak zły, że aż dobry”, albo że zapewni mi masę rozrywki na przekór opiniom krytyków, jak chociażby ostatni „Predator”. Niestety żadna z tych rzeczy nie miała miejsca – seans „Venoma” był dla mnie przykrym doświadczeniem z oglądania posklejanego obrzydliwie animowanym komputerowo glutem potworka. Jedyne warunki dla seansu „Venoma” jakie sobie wyobrażam, to 2005 rok, niedziela, duży kac i fakt, że akurat leci w telewizji. W każdym innym scenariuszu to po prostu ogromna strata czasu. Może nie licząc zwiastuna „Spider-Man: Into the Spider-Verse” przed seansem, oraz fragmentu tego filmu po napisach – to akurat czyste złoto. Odpowiada też na moje pytanie ze wstępu do recenzji – Sony zaprzedało mrocznym siłom własne dusze oraz „Venoma”, w zamian za cudnie zapowiadające się „Spider-Man: Into the Spider-Verse”.