Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

Wojna o Planetę Małp (recenzja)

W 1968 roku, Franklin J. Schaffner wyreżyserował film oparty na wątkach wydanej w 1963 roku we Francji „La Planète des Singes” autorstwa Pierre’a Boulle’a, dając początek jednej z najciekawszych franczyz. Kultowe sceny (jak widok klęczącego przed Statuą Wolności Charlesa Hestona), nawet pomimo niemal trzydziestoletniego zaniedbania marki, nadal pozostają żywe w świadomości fanów filmów s-f. Od tamtego czasu otrzymaliśmy serial aktorski (i animowany), komiksy, książki, a nawet grę, ale na powrót Planety Małp na srebrny ekran trzeba było czekać aż do 2001 roku, gdy Tim Burton podjął się niezbyt udanej próby opowiedzenia na nowo historii sprzed blisko czterdziestu lat. Udany powrót do serii pojawił się dopiero dekadę później, gdy w kinach pojawiła się, „Geneza Planety Małp” w reżyserii Ruperta Wyatta.

 

Sześć lat i jednego reżysera później, w lipcu 2017 roku, świat ujrzał „Wojnę o Planetę Małp”, opowiadającą o wydarzeniach po śmierci Koby, człekokształtnego za wszelką cenę dążącego do wybicia wszystkich ludzi. Od zakończenia „Ewolucji Planety Małp” minęły dwa lata. Małpy i ludzie zawarli kruchy sojusz, próbując koegzystować na Ziemi, ale wszelkie szanse na pokój przekreśla wirus małpiej grypy, który zdziesiątkował ludzkość. Dowodzona przez Pułkownika (Woody Harelson) jednostka znana jako Alfa-Omega postanawia wyeliminować wszelkie zagrożenie ze strony małp, a tym samym ocalić resztki homo sapiens. Tak streszczony wstęp do „Wojny o Planetę Małp” nie brzmi zbyt obiecująco i właśnie dlatego początkowo byłem nastawiony do tego filmu sceptycznie. Szturm wojska na bazę dowodzonych przez Cezara (Andy Serkis) małp sprawiał wrażenie typowego filmu wojennego, gdzie podział na dobrych i złych jest oczywisty, a rozlew krwi nieunikniony. Po opisanym wstępie byłem więc niezwykle zaskoczony, gdy fabuła wykonała nagły zwrot, racząc widzów dramatem wojennym, czerpiącym pełnymi garściami z „Czasu Apokalipsy”, a nawet sięgając po motywy z „Wielkiej ucieczki”.

W „Wojnie o Planetę Małp” na dobrą sprawę nie uświadczy się wielu konfliktów zbrojnych. Tutaj pierwsze skrzypce gra wojna o wiele mniejsza, niemal prywatna, na linii Cezar-Pułkownik. Pragnienie zemsty za śmierć bliskich staje przeciwko przeświadczeniu o prowadzeniu świętej wojny, godnego samego pułkownika Kurtza. Pomimo ogromnej inteligencji, małpy nie są w stanie podjąć wyrównanej walki z wyposażonymi w ciężki sprzęt ludźmi, czołgom przeciwstawiając zaostrzone patyki. Cezar jest tego boleśnie świadom, ale mimo to wyrusza na samobójczą misję. Przedkłada vendettę nad bezpieczeństwo człekokształtnych, tym samym niebezpiecznie zbliżając się do Koby, małpy którą osobiście zabił za kierowanie się samolubnymi motywami. Gdy Cezar wreszcie stanie przed obliczem Pułkownika, wspomniana wojna przechodzi kolejną przemianę, stając się próbą charakterów, gdzie Woody Harelson i Andy Serkis dają prawdziwy popis gry aktorskiej, często mimiką przekazując więcej niż za pomocą słów. Choć konflikt na linii człekokształtni – ludzkość jest główną osią filmu, Matt Reeves i współodpowiedzialny za scenariusz Mark Bomback wpletli w trwający nieco ponad dwie godziny film ogromną ilość nawiązań do religii, fanatyzmu, obecnej sytuacji społeczno-politycznej, rasizmu i niewolnictwa, czyniąc z „Wojny” interesujący oraz angażujący emocjonalnie obraz.

Wizualnie film wypada bez zarzutu. Serwowane lokacje, od gęstych lasów, aż po skute lodem pustkowie wypadają doskonale, sugerując jak może wyglądać Ziemia bez wyniszczającego wpływu ludzkości. Nie mam też zarzutów do CGI, którego jest w filmie mnóstwo. Reeves oraz specjaliści z Weta Digital są tak pewni jakości swojego dzieła, że kilkukrotnie zdecydowano się zaserwować zbliżenia na twarze cyfrowo stworzonych małp. Efekt jest tak dobry, że księżniczka Leia i Wielki Moff Tarkin z „Łotra Jeden” mogą się schować. Z wydarzeniami na ekranie świetnie komponuje się muzyka Michaela Giacchino, odpowiedzialnego za ścieżki dźwiękowe do takich tytułów, jak „Doctor Strange”, „Odlot”, czy „Medal of Honor: Allied Assault”.

Trylogia prequeli kultowego obrazu z 1968 roku nie tylko ogólnie prezentuje świetny poziom, ale otrzymała też mocne, brutalne i dość ponure zwieńczenie. Nawet jeśli nie jest to film wolny od błędów – w trzecim akcie scenariusz zdaje się być zbytnio pocięty (a ludzie nagle tracą sporo punktów IQ) – nie zmienia to bardzo dobrego wrażenia jakie pozostawia najnowsze dzieło Matta Reevesa. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zobaczyć trylogii, z całą stanowczością polecam.