Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Komiksy

Frank Miller – Batman: Mroczny Rycerz kontratakuje (recenzja)

Batman to ikona DC Comics, która na dobre wpisała się w kanon popkultury i komiksu superbohaterskiego. Mściciel bez nadnaturalnej mocy strzegący Gotham to postać wciąż pociągająca i niejednoznaczna, a to w zestawieniu z wielką tajemniczością stanowi prawdziwą gratkę dla czytelnika uwielbiającego – co jest rzeczą ludzką – sekrety, to co nieznane, kryjące się w cieniu i nie do końca widoczne. Frank Miller postanowił spotęgować magnetyzm tego bohatera, czyniąc go jeszcze bardziej mroczniejszym, brutalniejszym, stojącym na granicy prawa, nierzadko nawet tę granicę przekraczającym… Ale czegoś w „Mrocznym Rycerzu kontratakującym” zabrakło – i to sprawiło, że komiks nie osiągnął sukcesu poprzedniczki.

Świat jest idealny, ludzie są idealni, wszystko układa się niby w szwajcarskim zegarku, i nie ma w tym pięknym, dostatnim, bogatym i spokojnym uniwersum nic, co by zgrzytało… A jednak gdzieś w trzewiach jaskiń czai się ktoś, kto chce zniszczyć ten malowniczy obraz. Zwą go różnie, choć najbardziej znany jest pod imieniem Batmana. Tak, to właśnie Mroczny Rycerz, Krzyżowiec Gotham ma zamiar wywołać wojnę ze światem. Jednak nic nie jest takie, jakie może się wydawać – bo idealne światy i ludzie nie istnieją, chyba że w głowie wariata, a takim niewątpliwie jest pan Białego Domu.

Frank Miller przemienił Batmana w brutalnego mściciela, który nie boi się stosować przemocy i środków niekonwencjonalnych, jego Mroczny Rycerz nie jest szlachetny, dobroduszny i ostrożny, nie boi się pozbawić życia złoczyńcę, aby zyskać dzięki temu wolność dla wielu ludzi. Jednak taki wizerunek, chociaż niezwykle kuszący, nie wystarcza, aby udźwignąć ciężar opowieści, a ta jest niedopracowana. Nie chodzi o to, że do zrozumienia albumu potrzeba znajomości wszystkich wcześniejszych historii z Brucem Waynem. Miller najwyraźniej chciał przemycić za wiele w zbyt krótkim tekście i miał na to zdecydowanie za mało czasu – widać to zresztą w warstwie graficznej. Scenariusz – według powyższego opisu, wprawdzie nie wydaje się jakiś szczególnie odkrywczy czy barwny, ale z pewnością zalicza się do ciekawych –tu zawodzi – powtarzalność oraz chaos to jego imię. Liczni bohaterowie to wariacje dobrze znanych fanom uniwersum DC superbohaterów à la Miller, czyli „umrocznieni”, przedstawieni w ciemniejszych barwach, które cieszą tylko chwilę, bo wszyscy zostali napisani jakby na jedno kopyto, a poza Batmanem i – mniej – Supermanem, raczej mało kto prezentuje tu co najwyżej przyzwoity poziom. I właśnie tacy miałcy, podobni do siebie herosi występują w nieskładnym łańcuszku scen potyczek, ratowania niewinnych, oswobadzania terenów i innych „wspaniałych” czynów, które rzadko opierają się na odmiennym schemacie, niż pozostałe. Świat przedstawiony – pominąwszy kreacje postaci – może nie należy tu do wybitnych czy chociaż dobrych, ale w przeciwieństwie do większości momentów scenariusza jest nieco ponad średnią, a w tym dziele to już coś.

Gwoździem do trumny jest także oprawa graficzna komiksu – absurdalny styl Millera jest powszechnie znany, ale tym razem jego szkice to po prostu zlepek niechlujnie wykonanych, przejaskrawionych obrazków, tworzących najczęściej odpychającego kleksa… Miller słynie z ostrej kreski i topornych kształtów – i to pozostało, co można czytać jako plus. Dalej jest niestety gorzej – autor na planszach umieszcza wielkie okienka, zajmujące nierzadko stronę lub dwie, poza tym nie dba o szczegóły i wszystko sprawia, że odbiorca może pokręcić tylko głową zdegustowany. Niby tak obszerny album, a jednak historia nie jest długa, ani rozbudowana, mnogości wątków tu jak na lekarstwo, natomiast już istniejące plączą się ze sobą – no i na dodatek szkice, które psują renomę Millera. O doborze i balansie barw może już lepiej nie wspominać, bo co najwyżej czasami Lynn Varley udaje się wyborem oddać klimat sceny.

Powieść graficzna to zdecydowanie miano przesadzone, gdy mówimy o „Mrocznym Rycerzu kontratakującym” – zbyt dużo komponentów poszło tu nie tak, a plusy dałoby się zliczyć na palcach obu rąk (i to tylko przy pomyślnych wiatrach). Jedynie o tłumaczeniu nie można powiedzieć źle, bo Tomasz Sidorkiewicz odwalił przy utworze kawał trudnej roboty. I tym przyjemnym akcentem kończymy dziś program.