Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Komiksy

Saga, Outcast, X-Men, Iron-Fist, Jupiter’s Legacy

Wydawnictwo Mucha Comics przeżywa w tym roku wielki rozkwit i wprowadza na rynek szeroki wachlarz pozycji niezwykle pożywnie spełniających potrzeby fanów medium komiksowego oraz wskazuje alternatywę dla „blockbusterowych” historii obrazkowych, poprzez upowszechnianie odmiennego spojrzenia na prąd superbohaterski. A tego dobra ma być jeszcze więcej.

Z ostatnich premier wiele okazuje się lekturami nie tylko przyjemnymi i skierowanymi na kwestie rozrywkowe, ale zmuszają one także do głębszych przemyśleń nad własnymi działaniami w życiu codziennym, postrzeganiem rzeczywistości, kierunkiem, w jakim zmierza nasza cywilizacja czy ideologiami, wewnątrz których egzystują otaczające nas (i właściwie ta, do której należymy) społeczności. Jednak ciekawsze wydaje się w przypadku nowości Mucha Comics to, że wcale często takie treści towarzyszą utworom stereotypowo szufladkowanym z pozycjami czysto rozrywkowymi, bowiem tak jak kino superbohaterskie, tak i komiks w tej tematyce nie cieszy się uznaniem krytyki, a w opinii publicznej uchodzi zwykle za coś do zrelaksowania się, nie zaś dzieło poruszające „wyższe” problemy. Już tylko „Dziedzictwo Jowisza” zdaje się obalać tę tezę.

„Dziedzictwo Jowisza” tom 2, Mark Millar i Frank Quitely

Mark Millar w kontynuacji nowatorskiego „Jupiter’s Legacy” nie szczędzi (super)bohaterom upokorzeń, bólu i konfrontacji z własnymi demonami, a przy tym – choć mocno rozwija swą wizję – udatnie zawiązuje wątki, wpada na innowacyjne rozwiązania, wprowadza zamieszanie i zamyka całość klamrą spójności i dobitności. Przekaz – mimo że nie do końca jasny – jest na tyle wyraźny, aby odczytać intencje, i na tyle rozmyty, żeby dać też możliwość zastanowienia i własnej interpretacji odbiorcy.

Opowieść o kraju (świecie właściwie) podbitym przez superbohaterów (bądź coś na ich wzór) to realizacja zaleceń i szkiców machiawelistycznych, tylko przeniesiona na zgoła odmienną tematykę i zastosowana w niespodziewanej konwencji. „Cel uświęca środki” to motto, którym zdają się kierować protagoniści zdobywający władzę, tylko ów cel określają tu mianem „powszechnego dobra”. Oczywiście, chwytliwe slogany i porywające tłumy obietnice stają się wyłącznie maską, pod którą skrywają się odrobinę mniej prospołeczne pobudki – i to one staną się przyczyną konfliktu, jaki ponownie zaistnieje między superludźmi. Szczególnie, że dawne superłotry tym razem przyjmą inną rolę.

Świat pod rządami totalitaryzmu, którego twarzą stał się chłopiec to nie do końca przyjemne miejsce i perspektywa, że to on stoi za wszelkim złem, jakie dotyka społeczeństwo budzi pewne obawy – i słusznie, bowiem to wuj naczelnego wodza, tak naprawdę sprawuje władzę, choć wygodniej zapewne mu w szacie szarej eminencji, niż na tronie, gdzie jest bardziej narażony na ataki. Taka koncepcja rządów – w rękach „jednego jedynego” gospodarza – to także próba Millara zmierzenia się z aktualnymi wydarzeniami, gdzieniegdzie (w poszczególnym planach, decyzjach, aktywnościach) pobrzękują zintensyfikowane zajść mających miejsce w realnym świecie.

 I taki ten komentarz społeczno-polityczny, jaki ukrył Millar w swym tekście, to możliwość poznania jednego ze stanowisk w sprawie i ogólnie postrzegania (autora) takiego (w rzeczywistości zbliżonego) systemu rządów. Niestety, odnoszę wrażenie, że z drugiej strony, tego typu odniesienia, motywy nieco negatywnie wpłynęły na treściwość komiksu – „Dziedzictwo Jowisza” nadal stanowi jedno z najlepszych dzieł obrazkowych ostatnich lat, ale w niektórych aspektach nieco utraciło względem pierwszego tomu. Głównie kreacje charakterologiczne wydają się mniej złożone, nie rozwijają się tak sprawnie wobec szybkiej akcji i dynamicznych wydarzeń, co sprawia, że w oczach interpretatora są jakby odrobinę mniej wiarygodni.

W materii graficznej Frank Quitely pozostaje bez zmian – kreska odwołująca się do kanonu zabiegów komiksów superbohaterskich (rysownik zresztą znany z tworzenia ilustracji w tym nurcie) sygnalizuje nam z czym mamy do czynienia, choć widać także próbę wykroczenia poza schemat, która pewnie i tak nie zostanie zauważona. Ale Quitely wyraźnie dobrze realizuje koncept Millara, nie wkrada się w stronę wizualną absurdalność wobec treści, wręcz przeciwnie oba filary (scenariusz i graficzna narracja) idealnie się dopełniają.

 „Saga” tom 8, Brian K. Vaughan i Fiona Staples

Sztandarowe (arcy)dzieło komiksowego duetu, mającego na kontach kilka Eisnerów (głównie za „Sagę” właśnie), Fiony Staples („Archie”, „Ludzie z Północy”) oraz Briana K. Vaughana („Ex Machina”, „Lwy Bagdadu”, „Y: Ostatni z mężczyzn”), to cykl przez większość kochany, nawet jeżeli ich emocjonalne pragnienia względem losów bohaterów zostały zawiedzione, a trzeba przyznać, że bohaterowie, choć żyjący piękną miłością, lekko nie mają. Stworzenie tak ogromnego uniwersum, koncentracja na elementach, które odciągałby uwagę od niektórych naukowych problemów (zasady biologii czy fizyki), czy napisanie ciekawego, angażującego scenariusza (bez powtarzania sprawdzonych schematów) to ogrom pracy, i w wielu miejscach coś mogło pójść nie tak. Szczęśliwie, większość poszła zgodnie z planem, a rozmaitość pomysłów i kreacji związała się w spójną całość.

Rodzina bohaterów musi mieć się na baczności, będąc intergalaktycznym odpowiednikiem „Romeo i Julii” w klimatach space opery trzeba się liczyć, że nie tylko dwa zwaśnione rody będą chciały skreślić symbol swej hańby, lecz wendetta obejmie całe rasy – kosmos płonie. Jednak tom ósmy – na bazie ostatnich doniesień: być może przedostatni z serii albo chociaż kończący pewien epizod – zwraca się w stronę tego, co między bohaterami najważniejsze: związków, interakcji, wymiany zdań, budowania trwałych relacji i wykrywania błędów we własnych poglądach i zachowaniach. „Saga” zaskakuje, przyzwyczaiła czytelników do pośpiesznej akcji (podsycającej klimat uciekinierskich doświadczeń) i coraz to nowych cegieł wmurowywanych w konflikt; acz w tej odsłonie tego brakuje, aspekty rodzinne okazują się ważniejsze i choć dla wielu to minus, oceniam to raczej jako zaskoczenie pozytywne. Wszak tom to tylko cisza przed burzą, wielkim finałem.

Istotnym czynnikiem w „Sadze” nie jest wyłącznie fabuła czy rysunki bohaterów, to również narracja sama w sobie, sposób, w jakim Vaughan potrafi opowiedzieć coś pozornie prostego, banalnego wręcz, sprawia, że problem błahy wzrasta do czegoś poważnego. Na szczęście, tematyka podjęta przez twórców infantylna bądź banalna nie jest, dzięki czemu to jeden z najciekawszych i najlepiej rozpisanych komiksów o temacie społecznym, piętnujący złe, nierozwojowe zachowania, zaś promujące wzorce integracyjne, konstruktywne i pożyteczne w wymiarze psychologiczno-socjologicznym.

Nie widzę też nikogo innego w roli ilustratora. Tak utożsamiające rysunki postaci z ich charakterologią wewnętrzną w tym przypadku potrafiłaby oddać wyłącznie Staples. Bez ukrywania seria czerpie z kanonu kulturowego, sięgając do popkultury współczesnej („Gwiezdne Wojny”, „Gra o tron”), dziedzictwa literackiego („Romeo i Julia”) czy folkloru (baśnie), dlatego na płaszczyźnie graficznej odwołania do kreskówek i adaptacji znanych bajek (magicznych) są na porządku dziennym. Ale ilustratorka nie kopiuje, ona czasem po prostu odtwarza elementy, które wtłacza w swe wizualizacje – i to nadaje im często drugiego, nawet trzeciego dna. Po prostu, talent.

„Astonishing: X-Men” tom 1, Joss Whedon i John Cassaday

Odnoszę wrażenie, że autor wziął sobie za cel sprawienie, aby „X-Men” stali się pełni osobliwości – dziwactw co prawda trochę w tomie się znajdzie, ale to właściwie standard, którego nigdy w uniwersum Marvela nie brakowało. Wystarczyło chwilę poszukać. Jednak patrząc na portfolio scenarzysty wszystko staje się jasne – osobliwość to strategia autora na bycie oryginalnym. Nie wszystko się udało, lecz zdolności opowiadania historii Whedonowi nie można odmówić, a dobrych momentów nie brakuje.

Obecnie „Astonishing: X-Men” to trochę pieśń niedawnej przeszłości – seria wystartowała w 2004 roku, a Whedon (reżyser, scenarzysta) lata swe świetności miał wówczas dopiero przed sobą („Dom w głębi lasu”, „Avengers”, 2012), choć zdążył na rynku zasłynąć jako twórca skryptów do serialu „Buffy: Postrach wampirów” (1997-2003) czy „Firefly” (2002). Zdobyte doświadczenie i wrodzony talent pozwolił mu ugryźć historię o mutantach w nietypowy dla nurtu sposób. Wtedy z pewnością było to odświeżające, awangardowe, dziś sprawia, że dawna oryginalność ginie w tłumie podobnie skonstruowanych opowieści. Ale Whedon to twórca postmodernistyczny, co widać już w „A: X-Men”.

Komiks rozpoczyna się po wydarzeniach znanych z „New X-Men” Granta Morrisona i skupia się na próbach reformacji szkoły dla mutantów, w której najczynniejszy udział bierze Cyklop, Wolverine, Emma Frost i Bestia. Ale i w tym napotykają niemałe przeszkody, zwłaszcza, gdy świat obchodzi wieść o „niebezpiecznym” genie mutacji, na rynku pojawia się wspaniałe lekarstwo na te schorzenie, zaś w szeregach X-Men kryje się niezwykle przebiegły i silny przeciwnik.

Niektóre z motywów tego komiksu stały się bazą dla filmów z serii „X-Men” (szczególnie wyraźne jest to w „Ostatnim bastionie”) i wcale nie wydaje się to czymś specjalnie dziwnym, bowiem mutanci całego świata zostają postanowieni przed wyborem – zostać tym, kim jest się od dziecka czy wreszcie uzyskać możliwość poczucia się kimś naprawdę zwyczajnym? Taka decyzja, z pozoru prosta, to w ogóle coś, co w wielu rodzi wielkie konflikty, które wychodzą na zewnątrz. Całe zagadnienie „lekarstwa” sprawia, że mutanci muszą nie tylko przemyśleć dalsze działania, ale stają się narażeni na utratę swej tożsamości, bowiem na dobrowolnym poddaniu się „kuracji” w pewnym momencie się nie kończy. „Lekarstwo” daje moc, a ta w połączeniu z dualizmem moralnym, o który nietrudno w warunkach ludzie-mutanci; może zmotywować do pochopnych czynów. O tym stara się opowiedzieć Joss Whedon i robi to sprawnie, ciekawie i płynnie, mimo że czasami nie do końca wykorzystuje potencjał tematu i problemu.

Graficzna strona, ze względu na przełom w komiksie, stoi gdzieś na granicy – i czasem nie przeszkadza w odbiorze, acz sporadycznie zaczyna trącić myszką. Cassaday zadaniu mimo wszystko podołał, widać inspiracje w futuryzmie z początków wieku, a rysunki są plastyczne, geometryczne i niezwykle charakterystyczne. Niektóre wizje są jednak tak bardzo ciekawe, że nie sposób zawiesić na nich oko na nieco dłużej, niż jest to konieczne.

„Nieśmiertelny Iron Fist” tom 3, Ed Brubaker i Matt Fraction

W „Historii Żelaznej Pięści” czytelnik nie będzie mierzył się z kolejnymi zmaganiami Danny’ego Randa, lecz wyruszy w podróż w przeszłość – a wehikułem czasu w tym przypadku okaże się rola (i moc) Nieśmiertelnego Iron Fista. Młody Rand nigdy nie był jedyną Żelazną Pięścią, tych dotychczas było sześćdziesięciu sześciu i ten komiks daje im głos, wzbogacając przy tym uniwersum Marvela o wielowiekową tradycję mistyczną, filozoficzną i związaną ze sztukami walk.

Oczywiście, odbiorcom przyjdzie zapoznać się wyłącznie z kilkoma bardzo reprezentatywnymi osobami (tzn. atrakcyjnymi i o barwnym życiorysie), które wcieliły się w rolę Iron Fista oraz podążały drogą K’un Lun. Próba zakorzenienia na gruncie komiksu superbohaterskiego opowieści szkatułkowej (bywały wcześniej podobne) to dość ciekawy pomysł, pozwalający czasem na uzupełnienie – jak jest w intencji tego tomu – pewnych luk, niedopowiedzeń czy umotywowania logicznego niektórych zdarzeń, zachowań, ale jednocześnie pozwala to na urozmaicenie rodzajów akcji i charakteru poszczególnych sekwencji scen.

Przeskakiwanie od bohatera do bohatera to bardzo angażująca czytelnika narracja, sprawiająca, że pragnie on poznać losy polubionej postaci szybciej – w wypadku „Historii Żelaznej Pięści” poszczególne epizody są kompletne i na swój sposób zamknięte, lecz nadal pozwalają na sięgnięcie po utwór obrazkowy „na chwilę”. Takie sięgnięcie pozornie pozwala zasmakować w zwartej historii i zmieścić się w określonym czasie, ale wiadomo jak to bywa, gdy rozrywka jest dobra, pragnie się więcej, a przy takim układzie opowieści nie ma się wielkich wyrzeczeń – i z szybkiego, krótkiego zajrzenia do komiksu, wychodzi lektura całości.

Trzeci tom „Nieśmiertelnego Iron Fista” to opowieść szybka w lekturze, dynamiczna, złożona z epizodów różniących się bohaterami, opracowaniem graficznym i sztafażem, choć często mają one ze sobą wiele wspólnych (i nie chodzi tu wcale o oczywistości, np. rola Iron Fista). Jednak opowieści często wybrzmiewają nieco inaczej: jedne są bardziej moralizatorskie, inne pozwalają sobie na większą swobodę, inne zahaczają o specyficzną kryminalność – wszystkie są niemniej atrakcyjne.

Z kolei warstwa wizualna to właściwie wystawa prac Davida Aja – dopracowanie szkiców, odpowiednie skadrowanie, dynamika ruchów czy pewna prostota połączona z realizmem to cechy, które zaczynają wyróżniać warsztat ilustratora. Szczególnie pięknie prezentują się wizualizacje scen związanych z Wo Ao-Shi czy mroczne ujęcia poświęcone współczesnemu Iron Fistowi – miód dla tych, co lubią od czasu do czasu zachwycić się pozornie mało skomplikowanym artyzmem komiksiarzy-rysowników.

„Outcast: Opętanie” t.4, Robert Kirkman i Paula Azaceta

Jakoś niespecjalnie wciągnęły mnie „Żywe trupy”, ale rozumiem, dlaczego zestawia się je przy nazwisku autora w zupełnie odmiennym typie komiksu. „Outcast” to seria mająca swe lepsze i gorsze dni, a tak naprawdę zdaje się nierówna. Jednak i tak przybliża fanom horroru tematykę od kilku dekad spychaną przez zombie i duchy; czyniąc to w sposób niepewny, zastanawiającym i przede wszystkim budzący wątpliwości. Nic dziwnego, gdy w tle próbuje zaistnieć szatan, ale nie ma siły przebicia.

W centrum opowieści znajduje się Kyle Barnes (i po trosze wielebny Anderson, robiący sporadycznie za worek do bicia) otoczony przez coraz więcej opętanych i prześladowany przez swego nemezis, mającego względem niego dość jednoznaczne i niezbyt przyjemne plany. W okolicy nie dzieje się zbyt dobrze, nadzieje i przypuszczenia giną w zaspach tajemniczości, a rodzina głównego bohatera musi mierzyć się z czymś, czego do końca nie rozumie.

Kirkman przyzwyczaił czytelników do miejscowych chaotyczności i długiego zwodzenia, odwlekania ostatecznych rozwiązań, dlatego fabuła tego tomu nierzadko jest niejasna, myląca i wciąż nie pozwala oczekiwać finału. Większość wydarzeń tak naprawdę stanowi drobny epizod w całości, co prawda wnoszący niewiele i trochę opóźniający nieuchronne etapy, ale mimo to rozpisany dynamicznie, pełen rozmaitych akcji (pożar, gonitwa) i scen mocnych, dzięki czemu groza utworu zostaje całkiem nieźle zbudowana, zaś napięcie trzyma czytelnika w odpowiednich momentach.

Gorszy od wcześniejszej części „Pod diabelskim skrzydłem” mimo wszystko zachowuje pewną konsekwencję w snuciu opowieści – sekretność działania i funkcjonowania świata, sposób, w jaki ludzie zostają opętani i wybierani przez demony to niewiadome. Trudno odtworzyć na bazie pozostawionych przez scenarzystę informacji klarownej wizji, ale to horror i takie zabiegi są czasem konieczne, aby skonstruować atmosferę – Kirkman kosztem światotwórstwa zbudował klimat, nie obyło się bez wpadek, lecz w większości udało mu się stworzyć nastrój sukcesywnie.

Azaceta ma kreskę wyraźną, rysunki raczej skromne i sugestywne, acz działające według kanonu technik komiksu grozy. Wraz z historią, strukturą i sposobem opowiadania wizualność „Outcasta” to fundament, dzięki któremu twórcom udało się stworzyć dzieło dynamiczne, budzące ciekawość oraz intrygująco zrealizowane graficznie (a nieoczywiste przedstawienie opętania to w rysunku nie najprostsze zadanie). Kirkman i Azaceta to duet zdolny, czasem mało konkretny i sprawiający wrażenie, że nie do końca wie, dokąd zmierza – z drugiej strony potrafią wziąć się za niepopularne motywy i wycisnąć z nich przejmującą opowieść.