Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Książka

Ben Aaronovitch – Księżyc nad Soho oraz Szepty pod ziemią (recenzja)

Nie wiem, co stało za wznowieniem z nowym opracowaniem graficznym i kontynuowaniem wydawania cyklu otwartego „Rzekami Londynu” – czy na rzeczy jest ponowny boom na urban fantasy (szczególnie w odmianie rozrywkowej), niedawna rekomendacja autora (i samych książek) przez Andrzeja Sapkowskiego, czy danie drugiej szansy pisarzowi, jak konfratrowi, Jimowi Butcherowi – ale za taką decyzję wypada tylko podziękować wydawcy, bo literatury na takim poziomie nigdy dość.

„Księżyc nad Soho”, drugi tom serii, miał już okazję nawiązać relację z polskimi czytelnikami w 2014 roku, lecz dalsze części przez ponad trzy lata nie ujrzały światła dziennego na naszym rynku. Nowe wydanie może być zatem dobrym powodem, aby odświeżyć sobie historię, bo wraz z nim i „Rzekami Londynu” na półkach pojawił się tom dotychczas u nas nieopublikowany, „Szepty pod ziemią”.

Ben Aaronovitch w pierwszej części zarysował realia i bohaterów świata przedstawionego, pokrótce objaśnił mechanizmy i reguły, więc czytelnik po lekturze niejako miał uporządkowany portret – i ten truizm pozwolił autorowi na skupienie się na fabule i miejscowym rozwijaniem uniwersum, uchylając między innymi swoiste rąbki tajemnic i pokazując inne złożoności motywacji głównego bohatera. Jednak sama intryga zasadniczo kontynuuje wątki z poprzedniego tomu, dokładając doń nitkę, która będzie stanowić swego rodzaju trzon książki, spinający klamrą całość i dający poczucie zamknięcia pewnego etapu, a sam Aaronovitch robi to za sprawą bardzo prostego warsztatu narzędzi, jak kryminalna sprawa.

Narracja zasadniczo opiera się na rozwijaniu kolejnych etapów śledztwa, powiązanego z przeszłością głównego bohatera i środowiskiem jazzowym, które nagle zmaga się ze zmorą zgonów artystów, ginących tuż po koncertach z pozornie naturalnych przyczyn, ale te drugie potrafią rozpoznać już tylko specjaliści od rzeczy nadnaturalnych. Takim kimś jest właśnie Peter Grant, protagonista, w świecie ludzkim detektyw, a w magicznym – adept sztuk czarodziejskich. Ta oś fabularna nie jest wcale tak linearna jakby się można było spodziewać, przetyka ją wiele pobocznych motywów i oplata wątek, nie brak tu cechującego subgatunek romansu bądź spotkania z innym magiem, a wszystko w rytmie pieśni rodem z Nowego Orleanu.

Drugi tom dorównuje „Rzekom Londynu”, chociaż stara się uderzać w nieco inne tony i rozkłada gdzie indziej akcenty, sam świat też wydaje się nieco za bardzo oswojony, bo na razie nie robi aż tak olśniewającego i magnetyzującego wrażenia, jak w pierwszym tomie. Niemniej, „Księżyc nad Soho” to lektura lekka, przyjemna, co prawda nieskłaniająca zbyt często do refleksji, ale skoro taka literatura definiuje się jako rozrywkowa, to nic dziwnego, że ma na celu głównie elementy ludyczne.

Z kolei trzeci tom, „Szepty pod ziemią”, zdaje się odrobinę bardziej złożony. Nie tylko sama sprawa – wątek przewodni – ma nieco więcej wymiarów i wkracza, czasem dosłownie, na różne tory fabularne, lawirując wokół motywów i sensownie je ze sobą łącząc; ale także relacje z bohaterami i ich rysy zostają o wiele bardziej pogłębione. Peter zostaje postawiony przed większą ilością skomplikowanych problemów, jak odkrycie przez kogoś jego magicznej tożsamości czy kłopoty w stosunkach z pewną, istotną dla niego i fabuły, postacią. Trochę się tego w tym tomie nazbierało.

Na torach metra tuż przy „legendarnej” Baker Street zostaje odnaleziona zadźgana ofiara, ale to nie Sherlock Holmes będzie musiał rozwiązać śledztwo, lecz Peter Grant – wciąż detektyw Szaleństwa (nieeufemistyczne określenie policyjnego biura) uczący się na maga. Wszystko komplikuje się, gdy wychodzi na jaw, że ofiara to syn amerykańskiego senatora i zanim sprawa się na dobre rozkręci, we wszystko wkracza niejaka Kimberley Reynolds, agentka federalna. Okazuje się jednak, że taka współpraca przynosi ciekawe owoce i przez różnice w metodologii pozwala odkryć rozwiązanie szybciej, choć sama droga prowadząca do niego wciąż nie jest czymś prostym.

Najciekawszy wydaje się tu raczej swoisty kontrast ukazujący policjanta zza Atlantyku oraz policjanta z Wysp, którzy działając razem i codziennie stykając się ze sobą akcentują różnice, pozwalające czytelnikom (i bohaterom rzecz jasna) wskazać, co określa londyńskiego detektywa, a co amerykańskiego glinę. Prowadzi nas to do zredefiniowania tego, kim jest zawodowo Peter i jaka właściwie jest jego rola w takim systemie, choć w kwestii jego magicznego alter ego sprawa nie jest już tak prosta; nie zmienia to faktu, że w tym tomie zostaje na niego rzucone nowe światło. Zwłaszcza w obliczu ujawnienia, kim tak naprawdę jest i czym zajmuje się, gdy nie rozwiązuje tradycyjnych, ludzkich spraw.

Same portrety psychologicznie zostają w „Szeptach” rozbudowywane w logiczny, ciekawy dla czytelnika sposób – tym razem bardziej zwracamy się ku ich przyszłości, a nie – tak jak miało to miejsce w „Księżycu nad Soho” – w przeszłość. Sądzę – z empirycznego punktu widzenia – że takie działanie autora pozwoliło w trzecim tomie niejako zżyć się z niektórymi bohaterami. Znając ich losy, to, co nimi kieruje i do czego dążą, co sprawia, że tak patrzą na świat, wedle, jakich kryteriów dokonują oceny sytuacji – jakoś łatwiej odbiorcy ich zrozumieć, a co za tym idzie, polubić, a nawet identyfikować się z nim(i). Ważne jest to, że bohaterowie na przestrzeni trzech tomów rozwijają się dynamicznie i z sensem, nie zmieniają się nagle za sprawą deus ex machina, tylko według konkretnych momentów, czynności, doświadczeń.

Warto wrócić zatem do początku – wznowienie i kontynuowanie tego cyklu ma niewątpliwie korzystny wpływ na kształtowanie się estetyczno-intelektualnej świadomości subgatunku w Polsce, gdzie większość urban fantasy to niestety wciąż utwory obracające się wokół taniego paranormal romance. Sięgać więc wypada po literaturę mocno rozrywkową, ale w takiej oprawie i o takiej fabule, przemyślanej, nie będącej jedynie pretekstem do akcentowania romansu. Nie są to szaleńcze w intrydze „Akta Harry’ego Dresdena” Jima Butchera, żartobliwie rubaszne i pełne po brzegi walk z panteonami „Kroniki Żelaznego Druida” Kevina Hearne’a, niosący przesłanie i zarysowujący „etnograficzny” portret w pigułce „Amerykańscy bogowie” Neila Gaimana, nie ma tu napędzenia topicznej magii motorem paliw współczesności, jak w serii o Matthew Swifcie pióra Kate Griffin, lecz czymś, co próbuje zbudować własną tożsamość i wykształcić charakterystyczny dla siebie styl. Zapowiada się, że w następnych częściach przyjdzie nam tego doświadczyć. 

Grafika Dark Crayon