Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Książka

Jacek Łukawski – Grom i szkwał (recenzja)

Klasyczna fantasy kapryśną jest ziemią dla nowych twórców – niby oferuje tak wiele możliwości, a jednak grozi popadnięciem w schematy i niesmaczną wtórność. Nielicznym z tych, co próbują, udaje się przejść przez jej połacie tam i z powrotem, zdobywszy artefakt oraz chwałę. Wśród takich pisarzy znalazło się kilku wielkich – Joe Abercrombie czy Glen Cook, ale też polskie poletko może poszczycić się znakomitymi nazwiskami, jak Robert M. Wegner bądź Anna Brzezińska, a ostatnio także Jacek Łukawski, którego druga książka wkracza na księgarnianą arenę, i choć „Grom i szkwał” wciąż operuje tymi samymi motywami, co część poprzednia, to potrafi niejednokrotnie zaskoczyć, a i autor nieraz puszcza oko sympatykom kanonicznej fantasy i popkultury z nią związanej.

Jacek Łukawski powieścią „Krew i stal” wpisał się do polskiej literatury fantasy, jednak debiut to dopiero początek – a fakt, że wyszedł obronnym piórem i wyobraźnią z literackiego wyzwania sprawia, iż druga próba na rynku jest jeszcze trudniejsza. Autor za sprawą świeżego podejścia do gatunku, a zarazem ukłonu w stronę high fantasy, snuje opowieść nasiąkniętą machiną wojny i gorzką polityką, wszystko zaś polewa motywami rodem z klasycznej magii i miecza, czasem nawet z baśni, dodatkowo przystrajając świat przedstawiony elementami ze słowiańskiego – ale nie wyłącznie – folkloru, co w rezultacie daje efekt ciekawej i całkiem smacznej uczty literackiej. Mowa oczywiście o „Gromie i szkwale”, który to ponownie wciąga nas do świata pełnego krwi, okrucieństwa i mitologicznych stworów.

Jak udowadnia fabuła drugiego tomu cyklu „Kraina Martwej Ziemi” podróż nigdy się nie kończy, jeśli zaś jakiś jej etap dobiega kresu, rozpoczyna się nowy, niczym w pierwotnych wierzeniach o odnawialnym kręgu życia. Bohaterowie dopiero co wrócili z potwornej wyprawy do krain, które potrafią przyprawić ducha o zimne poty, a teraz ponownie szykuje im się droga w paszczę bestii, gdzie śmierć to nieodzowny przyjaciel i niczego nie można być pewnym. Powrót nie przyniósł tego, co przewidywano, natomiast tam, skąd wyruszyli  problemów tylko przybyło. Arthorn po raz kolejny wpadł w kłopoty, ale równie prędko udaje mu się z nich wykaraskać, choć nie w takim stylu, w jakim by się mu marzyło. A wyprawa nie może czekać – bez większych przygotowań i strategii wyrusza, żeby wypełnić istotną dla kraju misję. Jednak nie tylko z tej strony padł cień na Wondettel, straszliwe moce nie śpią i szykują coś bardzo niemiłego.

Zaczyna się krwiście i zamaszyście, acz po raz wtóry nieco sztampowo, co nie jest jednak w przypadku owej historii minusem, potem od czasu do czasu wartka, trzymająca w napięciu akcja zwalnia, ustępując miejsca scenom odrobinę przegadanym, ale wnoszącym do fabuły niemało i rozbudowującym uniwersum. Schematyzm nie jest w lekturze sposobem na intrygę, to element mający za zadanie przywołać u czytelnika wrażenie wpisania się nurt, odniesienie się do dawnego high fantasy, zaś opowieść broni się sama, ponieważ ucieka od typowych rozwiązań i stara się podchodzić do wielu spraw racjonalnie, permanentnie będąc w koherencji z gatunkiem. Pierwsze wrażenie, jakie może odnieść adresat, gdy dowie się, że bohaterowie wracają do tego samego miejsca, w którym gościł w pierwszej części, może mylnie wprowadzić w przekonanie, iż mamy do czynienie z odtworzeniem udanego szablonu – na szczęście to tylko iluzja, pryskająca niby bańka, kiedy już wciągamy się w struktury narracyjne, odbiegające nieco od tych, które znamy z „Krwi i stali”. Jeżeli rozchodzi się o akcję powieści niczego nie możemy być pewni; wypełnienie książki to ciągłe starcia, zwroty fabuły oraz serie niefortunnych zdarzeń, acz finał do wcale zaskakujących nie należy, jednak urokliwości bądź co bądź odmówić mu nie można.

Jednym z wyróżniających aspektów „Krainy Martwej Ziemi” jest oczywiście świat przedstawiony, skonstruowany z wielu przyciągających i angażujących komponentów. Łukawski pełnymi garściami czerpał ze słowiańskiego folkloru, wplatając do opowieści nocnice, dziwożony czy wiły, co zaowocowało nadaniem sztafażowi swojskiego klimatu, nie brak tutaj także elementów z innych kręgów kulturowych. Dodatkowo w przypadku „Gromu i szkwału” czytelnicy do czynienia mają ze światem quasi-mediewistycznym, zamki i rycerze mogą wydawać się oklepanym do granic motywem, ale właśnie dzięki niemu udało się autorowi podbudować – i tak już intrygującą – atmosferę. Niezgorzej spisują się bohaterowie, na czele z Arthornem, Marcasem czy Garhardem. Wszystkie postaci (a jest ich na kartach powieści co nie miara) posiadają indywidualne cechy, dopracowane portrety psychologiczne, o pobudkach i sposobie myślenia już nie wspominając.

Jacek Łukawski na siłę także nie próbuje stylizować języka swego utworu, pisze współczesną polszczyzną w sposób zrozumiały i dokładny, ale bynajmniej nie rozwlekły, dzięki czemu tempo akcji najczęściej nabiera zawrotnej prędkości, a czytane strony szeleszczą niemal z minuty na minutę. Sprawnie budowane napięcie nigdy nie stygnie, dialogi są żywe i płynne, opisowość sugestywna, zaś humor wyważony, częstokroć czarny i ironiczny.

Sięgając po Łukawskiego sięga się po literaturę chylącą czoła klasykom, ale równie sprawnie, jak owi klasycy operuje ona słowem i barwnymi motywami. Mroczna, brutalna i przepełniona sieczką akcja porywa, bohaterowie satysfakcjonują, zaś ograne szablony zostają przekute na melanż tak samo przyjemny, co nietypowy. Drugi tom cyklu Łukawskiego nie ustępuje pierwszemu, a tam, gdzie pozornie jest odeń gorszy, zyskuje wprowadzeniem do świata nowych elementów.