Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Książka

Maja Lidia Kossakowska – Bramy Światłości tom 1 (recenzja)

Maja Lidia Kossakowska powraca do swego sławnego cyklu „Zastępy Anielskie” po prawie siedmiu latach z trzecią powieścią, i podobnie jak druga jest ona podzielona na dwa tomy. Po lekturze „Zbieracza Burz” można było mieć pewne obawy co do kondycji serii, ale lektura pierwszej połowy „Bram Światłości” okazuje się przyjemniejsza od poprzedniczki, choć poziomem niestety nie dorównuje „Siewcy Wiatru”.

Świetlista Sereda, podróżniczka i antropolog, dawna podopieczna Pana Tajemnic przynosi Królestwu wieść najwyższej wagi. Podczas podróży po Sferach Poza Czasem obcowała z emanacją samego Boga. Ową wieść od razu po powrocie zanosi Razjelowi, który następnie informuje Gabriela i mimo początkowych kontrowersji, regent postanawia zorganizować tajną wyprawę. Chce sprawdzić, czy Świetlista mówiła prawdę, czy też mają do czynienia z powrotem Antykreatora. W ekspedycji badaczce pomagać ma niesławny Daimon Frey, Abaddon Niszczyciel, formalny dowódca wyprawy, służący anielicy radą i – przede wszystkim – mieczem, a ten często wyskakuje z pochwy.

Fabularny zarys w zasadzie nie jest specjalnie odkrywczy i najważniejsze zwroty intrygi oraz punkty kulminacyjne, jak i ich rozwiązania nietrudno przewidzieć, acz Kossakowska nieraz stara się czymś czytelnika zaskoczyć, co wychodzi najczęściej sukcesywnie, lecz zdarza się, że dany motyw po prostu wydaje się odrobinę naciągany. W przypadku pierwszego tomu „Bram Światłości” do czynienia ewidentnie mamy z przygodową powieścią drogi, podczas której bohaterowie zatrzymują się w charakterystycznych miejscach, poznając nieznaną dotychczas część tego uniwersum. Jednak większość wydarzeń w konkretnych lokacjach ma raczej charakter krajoznawczy, aniżeli sensacyjny czy – wspomniany już – przygodowy. Nie brakuje w książce wprawdzie scen walk, starć, a nawet epizodów batalistycznych (rzecz jasna, w mikroskali, nie zaś tak jak w „Siewcy Wiatru”), aczkolwiek częściej przyjdzie czytelnikom śledzić wymiany zdań, słowne konfrontacje czy charakterystyki krajobrazu, które sprawiają, że niejednokrotnie odnosi się wrażenie książki przegadanej, rozwlekłej, lecz to złudne wrażenie, bowiem większość takich elementów wnosi trochę do fabuły utworu.

Niemniej jednak nie można powiedzieć, że „Bramy Światłości” nie mają porywającego tempa akcji. Chociaż lwia część toczy się leniwie bądź pośrednio, czasem nurt intrygi zaczyna rwać, pędzić do przodu, zarzucając czytelnika emocjonującymi zdarzeniami i seriami pojedynków, która nadają całości nieco odmiennego wyrazu. Niestety, gdzieś po drodze twórczej pracy Kossakowska traci plastykę i oryginalność, zarówno w kreowaniu pomysłu, jak i opisu walk, co owocuje niestety powtarzalnością. Na szczęście nierzadko odzyskuje literacki rezon, oferując ciekawe rozwiązania, jak te – co prawda spodziewane – ze zwieńczenia pierwszego tomu, pozostawiające odbiorcę ze swoistym subtelnym cliffhangerem. Warto także wspomnieć o wątkach pobocznych, szczególnie związanych z Lucyferem i sytuacją w Piekle, które chociaż nie są w książce znacznie rozwijane, to stanowią bardzo miły dodatek, odcinający odrobinę od głównego trzonu historii. Owe motywy dostarczają nie tylko scen komicznych, ale też przyczyniają się do wprowadzania fabularnych twistów, których skutki przyjdzie adresatowi zapewne podziwiać w następnym tomie.

Autorka nie chciała serwować czytelnikom po raz kolejny wyeksploatowanego sztafażu, dlatego postanowiła mocno rozszerzyć granice świata przedstawionego, objawiając – często wspominane – Sfery Poza Czasem, a konkretniej ich pewne strefy: świat trytonów oraz terytoria, przynależne mitologii hinduistycznej. Naturalnie, Kossakowska bawi się motywami, układając je po swojemu, aby stworzyć holistycznie spójną wizję, którą określić można słowem częstokroć przez pisarkę w książce używanym „bombastyczna”, acz nie wychodzi to wcale utworowi in minus, ponieważ paralelny odbiór koncepcji nadprzyrodzonych światków z indyjskich wierzeń dla polskiego przynosi właśnie taki sam efekt i wrażenie, jakie owe miejsca zrobiły na protagoniście, Daimonie. Większość komponentów stwarza pstrokaty, jaskrawy portret, przesycony i dławiący – takie odczucia wzbudzają opisy sztafażu we Freyu, a również, co bardzo istotne, w interpretatorze.

Jednak trochę gorzej wypadają portrety charakterologiczne, zwłaszcza Abaddon i Seredy, gdyż niemała część ich wspólnych relacji opiera się na dość infantylnych wymianach zdań, zachowaniach oraz myślach o partnerze wyprawy. Rzutuje to na rysy psychologiczne, które zaczynają się przez takie rozwiązania odrobinę psuć. Daimon, posępny, wyalienowany oraz doświadczony w okrucieństwie skrzydlaty, zwykle mrukliwy, oschły i stroniący od towarzystwa, przy Seredzie i wobec niej Seredy niejednokrotnie postępuje jak nieopierzony nastolatek, zżera go niedojrzała zazdrość, zawiść o coś, co zupełnie nie jest mu ani potrzebne, ani tym bardziej nie leży w jego naturze. Z deuteragonistką jest podobnie, a wszak to persona oświatowa, wybitna antropolożka, etnograf i zmyślna naukowiec, która zachowuje się naiwnie względem Freya; jej badaczy sposób myślenia burzy się, kiedy zaczyna zbaczać na tematy powiązane z Abaddonem. Mam wrażenie, że Kossakowska pragnęła takim zabiegiem lekko przewartościować zarys Daimona oraz przybliżyć głównych bohaterów czytelnikom – i tak się staje, bowiem mają więcej wad, popełniają więcej błędów, więcej razy się mylą, lecz w porównaniu z dotychczasowymi rysami psychologicznymi nie utrzymują spójności, przez co świat przedstawiony staje się odrobinę chaotyczny charakterologicznie.

Wielkie zaskoczenie stanowi w „Bramach Światłości” za to postać Lucyfera, który jak przystało na niepoprawnego romantyka i wybitnego buntownika, postanawia na moment uwolnić się od kajdan władcy i wyruszają w podróż, mającą zapewnić mu to, czego nie udało się Lampce osiągnąć długie wieki temu. Jego wewnętrzne rozterki, chęci pomocy i zrobienia psikusa przyjacielowi (zaznaczam, nie Zgniłemu Chłopcu) ścierają się w duszy, targanej silnymi emocjami, na dodatek wplątanej w pewną zakulisową kabałę, a wszystko to przynosi zaskakująco pozytywny efekt, czego niestety nie można powiedzieć o wspomnianej powyżej parze.

Jednym z elementów wyróżniających prozę Kossakowskiej jest warstwa lingwistyczna – autorka nawet na tegorocznym polconowym spotkaniu potwierdziła, że mocno stawia na język. Prozaiczka nie jest gołosłowna, co udowadnia oprawa leksykalna „Bram Światłości”, gdzie autorka stara się odpowiednio dobierać słowa, ich zasób także zadowala i raczej nie powinno się wybrzydzać, lecz w pewnym momencie do dialogów wkraczają wulgaryzmy, mowa potoczna i wręcz rynsztokowa, do tego skrótowce i slang – taki zabieg nadaje światu przedstawionemu wiarygodności, acz gdy owe przymiotniki oraz nomenklatura przenika do charakterystyk książka odrobinę traci swój formalistyczny urok.

Maja Lidia Kossakowska powraca w spektakularnym stylu i z przytupem otwiera rok wydawniczy Fabryki Słów, a jej najnowsze dzieło „Bramy Światłości” zapewne będą jedną z najgłośniejszych premier 2017, lecz trzeba wspomnieć, że nie jest to utwór wybitny, powalający na kolana czy rewolucjonizujący gatunek. Najpewniej książka stanie się literackim wyznacznikiem roku, co nie będzie takie zaskakujące, acz to tylko dlatego, że w polskim fantasy mało wyjdzie tytułów, które będą mogły powieści dorównać.

Kossakowska często zapędza się w rejony przesadnie poetyckie, raz polepszające, raz szkodzące „Bramom Światłości”, nie zawsze – mimo wielkich starań – utrzymuje spójność, szczególnie charakterologiczną, ale chyba największym ciosem dla wymagającego (zarówno wartkiej fabuły, ciekawej intrygi, dobrze napisanej problematyki i godnej prezentacji warsztatu) czytelnika jest korzystanie z tych samych, podobnych, a nierzadko tylko lekko przemienionych schematów, które wydłużają powieść i nie wnoszą sumarycznie nader wiele do historii. Mimo tych wad, książka i tak warta jest przeczytania, bowiem niesie za sobą ogrom przyjemności z lektury, a o to przecież w literaturze generalnie chodzi.