Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Recenzje

Pusty człowiek, Starlight i Jessica Jones

Ubiegłoroczne wyczyny Mucha Comic sprawiły, że czytelnicy komiksów wreszcie otrzymali pełnowartościową konkurencję dla wiodącego potentata historii obrazkowych. Nie brakowało opowieści superbohaterskich w wersji czysto rozrywkowej i problematycznej, wydano kilka naprawdę dobrych thrillerów i horrorów, odświeżono parę klasyków, a i wojna czy obyczaj też znalazły dla siebie kawałek podłogi. Końcówka roku również nie zawiodła, powróciła „Jessica Jones” i „Starlight”, na komiksowe regały trafiło i drobne (pozytywne) zaskoczenie, „Pusty człowiek”. 

„Pusty człowiek”, Cullen Bunn i Vanesa R. Del Rey

Wielokrotnie popkultura sięgała po sprawdzone zagrywki, chodziła po udeptanych drogach albo odtwarzała udane schematy – w przypadku „Pustego człowieka”. Postapokalipsa, pacjent zero, neonoir, zombie… wszystko to było, jest i zapewne będzie, więc komiks nic nowego nie odkrywa, nic nowego nie proponuje, ale mimo wszystko taki recykling (pop)kulturowy w wykonaniu Cullena Bunna jest więcej niż strawną lekturą.

Jeden człowiek zaczyna zachowywać się agresywnie, wydaje się nieświadomy, inny popada w swego rodzaju katatonie, a po nich pojawiają się następni – i na nową pandemiczną przypadłość nie ma żadnego lekarstwa. Świat popada w obłęd. Są tacy, którzy stracili nadzieję. Ale są też tacy, którzy wciąż szukają rozwiązania tego problemu, prowadzą śledztwo i starają się dojść do tego, skąd wzięła się ta osobliwa choroba.

Wszystko, co z pozoru – w ramach apokaliptycznego horroru – może się sprawdzić tu jest. Ale tu nie chodzi o to, że te motywy występują same dla siebie, tylko po to, aby zostały odhaczone – Cullen wykorzystał je umiejętnie, posłużyły jako układanka światotwórcza i fabularna. Historia pełna jest tajemnic i niejednoznaczności, dlatego trudno bez poznania całości usystematyzować i zrozumieć przekaz – i do końca niestety nie tworzy on spójnego sensu. Czasem dzieją się rzeczy nad wyraz absurdalne, przymykanie oka sporadycznie się przyda. Wtedy komiks będzie sprawiać przyjemność.

Graficznie nie można narzekać. I chyba nieraz lepiej nawet niż fabularnie. Ciemna tonacja, czarne tło dla kadrów, w samych kadrach również dominacja barw stłumionych i ciemnych. Mają one tworzyć klimat, budować pewną niepewność i enigmatyczność, i to się odczuwa. Co prawda ani ze względu na wizualizację, ani zabiegi narracyjne dreszcze czytelnika nie obejdą, ale ilustratorka zna techniki stosowane w komiksach grozy i potrafi je zgrabnie wykorzystać – no i nie można odmówić jej talentu, ponieważ sceny ogląda się z nieskrytą przyjemnością.

Nie można tylko ocenić jednoznacznie „Pustego człowieka”. Widać w nim całkiem ciekawy zamysł, udało się Bunnowi zaintrygować kilkoma motywami, schematy pokazał nie zawsze w zgodzie z czytelniczymi oczekiwaniami, ale miał także parę subtelnych wpadek, które zepsuły dzieło jako spójną całość. Ratuje go ostatecznie warstwa wizualna, choć tu brawa należą się wyłącznie Vanesie R. Del Rey. Dlatego ostatecznie, można rzec, że jest całkiem nieźle, od czasu do czasu niesztampowo i z pewnością fani komiksowej grozy nie powinni go sobie odpuścić.

„Jessica Jones: Wyzwolona!” tom I, Brian Bendis i Michael Gaydos

Zawsze, gdy na rynku pojawia się nowy komiks z Jessicą Jones jest to wydarzenie. Co prawda głównie w kręgu superbohaterskim, ale także w dyskursie metasuperbohaterskim. Opowieści o Jones opowiadają zwykle o herosach w sytuacjach… ludzkich, codziennych, o problemach powszednich i często stanowiącymi tabu. Po „Aliasie” i „Pulsie” przyszedł czas na nie mniej ciekawą „Wyzwoloną!”.

Ponadto została zachowana chronologia wydarzeń. Czytelnikom w Polsce udało się poznać początkowy etap działalności Jessici, potem wczesno macierzyński epizod, a teraz powrót do zawodu i próbę pogodzenia pracy z rodziną. Jones to nietypowa matka i nietypowa heroina – ma problemy z wychowaniem córki, stara się i ma dobre intencje, ale niektóre nawyki jakoś niekoniecznie pozytywnie wpływają na relacje z dzieckiem i efekty wychowawcze. Jako superbohaterka z kolei pozostaje aktywna w biurze detektywistycznym, gdzie świadczona pomoc wygląda zgoła inaczej i wcale często wymaga przyzwolenia, no i nawiązania swoistej relacji z… klientem-ratowanym.

Nie można Brianowi Benisowi odmówić pomysłowości. Spróbował spojrzeć na życie z mocami, w świecie, w którym one najczęściej budują tożsamość i grupową przynależność z zupełnie innej strony: jako udaną próbę pogodzenia typowej pracy z nadnaturalnymi umiejętnościami. Przedstawioną na dodatek w sposób realistyczny i przekonujący, wyzbyty niepotrzebnej pompatyczności, która co prawda istnieje w tym świecie (to wciąż uniwersum Marvela), ale czytelnik ma szanse popatrzyć na nie nieco z boku, z dystansem i określoną perspektywą.

Jest też historia. W konwencji kryminału, narracja po trosze detektywistyczna. Nie brakuje więc sekretów i tropów, które i Jones, i odbiorca stara się rozwikłać. Są to motywy ciekawe, lecz w niektórych momentach wyczuwalne jest, że autor nie do końca zdecydował, którym szlakiem podążyć – czy dać protagonistce więcej czynnika ludzkiego, czy skupić się na rozbudowanym śledztwie. Tyle tylko, że to nadal jeden z najbardziej wartych przeczytania komiksów superbohaterskich tamtego roku.

“Starlight. Gwiezdny blask”, Mark Millar i Goran Parlov

Mark Millar, autor „Kick-Assa” i “Kingsman: Tajne służby”, tym razem powraca z historią superbohaterską, ale w podobnych szkicu, co „Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera – tyle tylko, że protagonista „Starlight” obrazuje raczej beztroskę i fantazję na temat trzeciej młodości herosa, a nie odtwarza trudy i bolączki fizyczne, uniemożliwiające pełny powrót do starego zajęcia.

W „Gwiezdnym Blasku” Duke McQueen, bohater i wyzwoliciel galaktyki, po latach osiadłego trybu życia, ustatkowania się, odchowania dzieci oraz utraty małżonki, dociera do momentu, w którym właściwie przestaje być komukolwiek potrzebny. Latorośle mają swoje pociechy, nie traktują ojca poważnie, żona odeszła, pozostawiając po sobie pustkę, a sąsiedzi… Sąsiedzi mają go za wariata, bo kto przy zdrowych zmysłach i bez jakichkolwiek dowodów próbuje udowodnić, że był kosmicznym herosem? Jednak szczęście nie opuściło McQueena na zawsze – pewnego dnia powraca i zabiera go do gwiazd. Na ostatnią przygodę.

Odczytanie treści wcale tak proste, na jakie wygląda być może nie jest. Czytelnik po prostu może przeczytać go jako typowe czytadło – dające rozrywkę, trzymające pewien poziom, spełniające wszelkie oczekiwania, ale i większość potrzeb ludycznych. Odprężenie, relaks, zabawa to coś, co towarzyszy odbiorcy podczas poznawania historii McQueena. Jest smutek, jest radość, jest sentyment i jest napięcie – w starym komiksowym stylu, bez napuszenia, pompy, patosu czy trzeciego dna.

Ale jest coś jeszcze. Człowiek na skraju życia, napiętnowany społecznie mianem i znaczeniem „nieszkodliwego wariata”, odtrącony przez rodzinę, która ma własne sprawy i nie ma czasu, na wspomnienia nieistniejących zdarzeń. Wyalienowanego starca, cichego bohatera pragnącego jeszcze tylko raz stanąć w centrum uwagi, spotkać się z ludźmi, stać się kimś potrzebnym, pomocnym – być może sięgam tu po aparat nadinterpretacji, lecz czyż nie spełnia on roli, a właściwie nie jest synekdochą wielu starszych osób?

„Starlight” nie jest jednak komiksem o wielkich ambicjach czy głębokim przesłaniu – nie ma stać się dziełem przełomowym, czymś, co zmieniło czyjeś życie, nie odkrywa także żadnej nowej prawdy o świecie ani mechanizmu czy innowacyjnego spojrzenia na pewne tematy. Millar chce po prostu dać czytelnikowi kilka chwil radości, przemyca w opowieści kilka istotnych kwestii, ale nie bawi się w konstruowanie i ukrywanie erudycyjnego przesłania – to mało złożona historia, pozbawiona szokujących zwrotów fabuły czy niedających się przewidzieć zdarzeń. Ale sprawiająca przyjemność.