Kultura Gniewu zaserwowała we wrześniu dwa komiksy Guya Delisle’a. Gdybyście mieli wybrać tylko jeden, nie powinniście wybrać wcale. Oba mają w sobie wiele treści, oba skupiają się na istotności rzeczy codziennych i oba opowiadają historię miejsc, ludzi i przeżyć – jak zwykle w fenomenalnie przeniesionej na medium komiksu perspektywie autora.
To, co wyróżnia serie komiksów Delisle’a to autobiograficzność, subiektywizm (w wielu ujęciach) i humor. Ani Żadna z tych cech nie omija jego twórczości i każda z nich jest immanentną częścią tkanki twórczości, która co prawda ewoluuje, choć nigdy nie porzuca tych kluczowych przymiotów. Jedna, druga i trzecia wyraźne są w „Shenzen” i „Kronikach z młodości” – czynią te komiksy osobistymi, wiarygodnymi i optymistycznymi, nawet w momentach, gdy obiektywizm nie byłby czymś, czego oczekujemy. I choć zdawać by się mogło, że to czyni je bardzo podobnymi, to są one wyłącznie dekoracją i częścią formuły – jest w nich Delisle, ale są też inne miejsca i postacie (w obu przypadkach pełnoprawni bohaterowie tych tekstów).
„Kroniki z młodości” zabierają czytelnika tam, gdzie tak naprawdę zaczęła się komiksowa droga Delisle’a. Do lat młodzieńczych autora, trafiającego do swej pierwszej pracy. Nie był to etat czy nawet drobne dorabianie w magazynie, lokalnej prasie czy czymkolwiek bezpośrednio związanym z tworzeniem kreatywnym. Autor w wieku lat szesnastu najął się w fabryce masy i papieru w Quebecku. Jako pracownik fizyczny.
Poznawanie tego, jak Guy radzi sobie w fabryce, jak nie do końca rozumie działania niektórych maszyn, jak zaznajamia się z ich funkcjonowaniem, a następnie wdraża w coraz to nowsze aktywności i wreszcie zaczyna bardziej komunikatywnie komunikować się z współpracownikami – to coś, co zostało bardzo sprawnie oraz wiarygodnie zaprezentowane. Delisle to autor, który potrafi tak prozaiczne zajęcia przedstawić w intrygujący, nienużący i wartki sposób, choć zdecydowanie nie są to sensacyjne opowieści. To proza życia. Proza życia, która ma specyficzne okulary – i dzięki temu widzi świat w niezwykły sposób. Bo tak naprawdę to, co dzieje się w fabule to jedno, inną rzeczą jest to, w jaki zostaje to podane.
Quebeck to – tylko pozornie – przestrzeń od wieków zdrowa i świeża. Delisle prezentuje lata 80. tego zakątka jako zasnute dymem, gdzie górowały fabryki, wtłaczające w powietrze zanieczyszczenia. Czyni to w bardzo efektowny sposób, nadając im żółtą barwę – zwracającą uwagę na problem, ale wyłącznie w warstwie koloru. Nie tworzy tu wyniosłych tyrad czy domorosłych skierowań, które wybiłyby bądź co bądź ze spójnej narracji. Ale te ekologiczne aspekty są na tyle wyraźne, że czytelnik nie przejdzie (myślą) obok tego obojętnie, a i zweryfikuje swój pogląd na coś, co wydawało się zgoła inne.
W „Kronikach” pojawia się także kilka wątków istotnych w tym, jak tworzy dziś Delisle. Jego relacja z ojcem była oziębła i chociaż pozornie stała się obojętna dla twórcy, odkryje on w swym życiu (opowiada o tym za sprawą komiksu), że miała większe znaczenie w tym kim się stał i jak patrzył na świat. A obok tego wszystkiego rodzi się fascynacja sztuką komiksu – punkt, od którego wszystko tak naprawdę się zaczęło.
„Shenzhen” z kolei zabiera nas w epizod filmów animowanych w życiu Delisle’a. Mężczyzna ma w tym mieście nadzorować produkcję animacji produkowaną tam przez francuską firmę. Komiksiarz odkrywa tam rażące różnice kulturowe między ludźmi Wschodu i Zachodu, poznaje ich sposób pracy i codziennego życia. Dostrzega rzeczy, które dla niego były niepojęte i budzące pewien niepokój.
Jednak nie jest to komiks oceniający w sposób dobitny. Wprawdzie perspektywa autora, jego subiektywne przetwarzanie tego świata nie jest ukrywane, ale widać, że była to dla niego bardziej ciekawostka, którą chciał zaspokoić poznając od wewnątrz tamtejszą kulturę. Nie brak w komiksie odkrywania świata od tzw. kultury niskiej, tłumu, gwaru ulicy i tego, jak tworzą się tam relacje między ludźmi, ale także między człowiekiem a konkretnym przedmiotem, zjawiskiem, instytucją. Nie ma w tym tomie natomiast obszernych, dogłębnych analiz – Delisle pokazuje, co go interesowało i jest w tym tak samo wiarygodny, jak w przedstawieniu swych początkowych lat (a to tak naprawdę „Shenzhen” było jego komiksowym debiutem).
Co w obu tomach przykuwa uwagę? Oprócz powyższych jest jeszcze kilka wspólnych mianowników, mniej skonkretyzowanych, ale wciąż wnikliwych i dających czytelnikowi do myślenia, a także do poznania. Miasto czy region są u Delisle’a zarysowane, subtelnie, acz nie po macoszemu. Dzięki czemu czytelnik jest w stanie odkryć kontekst, nie zostając przy tym wybitym z rytmu.
Ujmuje także styl graficzny. Czytelny, prosty, często karykaturalny, przerysowany, wręcz satyryczny, a przy tym nie tracący sensu i merytorycznego podejścia do narracji wizualnej. Czarno-biały, czasem z pewnym akcentem, ale zawsze wyraźnie twórczo Delisle’owy. Sięgając zarówno po jeden, jak i po drugi nie mam wątpliwości, kto stoi za tymi rysunkami.
Wydaje się więc, że jeżeli naprawdę ktoś planuje poznanie Delisle’a – to powinien sięgnąć po oba komiksy. Choć zdecydowanie lżejszym będą „Kroniki z młodości”. Są jakby bardziej transparentne i z pewnością nie ma w nich tylu informacji „krajoznawczych”. Nie oznacza to bynajmniej, że to komiks lepszy. Każdy z nich ma do opowiedzenia ciekawą historię o człowieku, o miejscu i o relacjach.