Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Film, Recenzje

Recenzja: Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw

Wychodząc z kina po seansie „Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” byłem pewien dwóch rzeczy. Po pierwsze, ten film to nieco ponad dwugodzinny festiwal absurdalnej akcji, okazjonalnych kiepskich dialogów i żartów skupionych wokół wzajemnemu dogryzaniu sobie przez tytułowych bohaterów, a po drugie… dawno tak dobrze nie bawiłem się w kinie. Spin-off „Szybkich i Wściekłych” to ten rodzaj filmu, w którym Dwayne „The Rock” Johnson utrzymuje helikopter na łańcuchu, cyborg-Idris Elba stwierdza, że im mniej w nim człowieka tym bardziej staje się ludzki (po czym przyjmuje na klatę walący się w gruzy komin), a losy świata rozstrzyga pojedynek na pięści u stóp wodospadu. W trakcie burzy. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że nikt nie bierze tego całego absurdu poważnie. I właśnie dlatego to działa.

Dacie wiarę, że „Szybcy i wściekli” są już z nami osiemnaście lat? Startując jako film o nielegalnych wyścigach i kradzieży magnetowidów, przez driftowanie ulicami Tokio, aż po ucieczkę samochodami przed okrętem podwodnym i skakanie między wieżowcami w Dubaju, seria coraz bardziej pogrążała się w odmętach absurdu. Nie zmieniało się tylko jedno – prawienie morałów na temat rodziny. Nieco inaczej jest w przypadku „Hobbsa i Shawa”. Nawet jeśli odpowiedzialny za scenariusz duet Chris Morgan (pierwsza część „Szybkich i wściekłych” oraz kolejne, począwszy od piątki ) – Drew Pence („Iron Man 3”, „Pacific Rim”) również tutaj przeplata wątki związane z tą podstawową komórką społeczną, czynią to z wyczuciem, kierując się maksymą „pokazuj, a nie opowiadaj”. I tak, gdy w głównej serii Dominic Toretto pochorowałby się gdyby przez godzinę nie wygłosił mowy na temat znaczenia rodziny (a następnie zrobiłby coś stojącego w sprzeczności z właśnie odbębnioną mową), Hobbs i Shaw pod tym względem zachowują się jak normalni ludzie. Widać to już w pierwszych minutach filmu, gdy Luke Hobbs rozmawia z córką o jej ocenach w szkole i projekcie drzewa genealogicznego, a Deckard Shaw odwiedza mamę w więzieniu, przekomarzając się na temat tortu urodzinowego z pilnikiem w środku. Dlatego też, gdy Shaw wyrusza na odsiecz swojej siostrze, a Hobbs musi zmierzyć się z przeszłością, która zmusiła go do zerwania więzi z rodziną na Samoa, wszystko to odbywa się bez powszechnych już westchnień irytacji ze strony widzów. Ba, domykające te wątki sceny w trakcie napisów są dzięki temu o wiele lepsze.

Reżyserem „Szybkich i wściekłych: Hobbs i Shaw” jest David Leith, czyli twórca mający na koncie takie filmy, jak „John Wick”, „Atomic Blonde”, czy „Deadpool 2” i to widać na ekranie. Jak i w jego poprzednich filmach, są widowiskowe pojedynki, jest wirus zdolny zniszczyć życie na Ziemi, tajemnicza organizacja zrzeszająca fanatyków, a nawet ucieczka ze znikającej w gigantycznym wybuchu upuszczonej elektrowni gdzieś na Ukrainie… czysta frajda dla miłośników nieskomplikowanej, ale za to jakże efektownej akcji. Brakuje jedynie dobrze napisanych dialogów, bo gdy bohaterowie starają się być poważni, albo co gorsza, zaczynają moralizować, to całość wychodzi sztucznie. Ale umówmy się… jeśli ktoś idzie na „Szybkich i wściekłych” szukając porywających dialogów, chyba niezbyt uważał podczas poprzednich ośmiu części. Jednak najważniejsza w tym wszystkim jest widoczna na ekranie chemia między aktorami. Choć znany z „Szybkich i wściekłych 8” duet tworzony przez Dwayne’a „The Rocka” Johnsona i Jasona Stathama bryluje tak w obijaniu pachołków i przerzucaniu się inwektywami, tak debiutująca w roli Hattie Shaw Vanessa Kirby oraz Idris Elba w niczym nie ustępują tytułowym bohaterom. Młodsza siostra Deckarda to rozważna i pewna siebie dowódczynia oddziału MI6, która wyrywa zębami zawleczki z granatów, a nazywający sam siebie czarnym Supermanem Brixton Lore, ulepszony w stopniu mogącym rywalizować z Adamem Jensenem, jest doskonałym złoczyńcą. Charyzmatyczny, pewny siebie i dysponujący imponującym wachlarzem umiejętności (nie zapominajmy o zdalnie sterowanym, transformującym się motorze!). Inną sprawą jest fakt, że Idris Elba świetnie się bawi swoją rolą, wyciągając co się da z roli będącej w gruncie rzeczy połączeniem Terminatora z komiksowym złoczyńcą wierzącym, że jedyną drogą do ocalenia ludzkości jest oczyszczenie świata ze słabych.

Trudno przy tym nie zauważyć, że nikt, od scenarzystów po aktorów, nie traktuje „Hobbsa i Shawa” poważnie. Niewybredne żarciki, komiczne sceny (jak choćby próba dopasowania właściwego człowieka do zamku biometrycznego) przeplatane z nieposkromioną akcją sprawiły, że przez większość filmu uśmiech nie schodził mi z twarzy. Nawet wtedy, gdy w trzecim akcie tempo nieco spada na rzecz odbudowywania relacji między Hobbsem a jego rodziną. Ba! Gdy przed ruszeniem do kulminacyjnej bijatyki, półnagi The Rock inicjuje hakę z Romanem Reignsem u boku, emocje sięgały zenitu. Można spokojnie stwierdzić, że seria „Szybkich i wściekłych” oficjalnie przekroczyła granicę oddzielającą przesadzoną wariację na temat „Mision Impossible” i wkroczyła w rejony historii o superbohaterach.

„Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” to bez wątpienia jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) blockbusterów tego lata, oferujący czystą, nieskrępowaną logiką ani prawami fizyki frajdę, która nie wymaga od widza znajomości poprzednich ośmiu filmów. Jeśli więc macie ochotę na dwie godziny głupkowatej, nielogicznej, ale jakże satysfakcjonującej rozrywki, to nie zastanawiajcie się dłużej. Hobbs i Shaw dostarczają dokładnie to, nie wspominając nawet o świetnej ścieżce dźwiękowej towarzyszącej rozgrywającej się na ekranie rozwałce. Zdecydowanie polecam!