Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Arcyważne, Gry, Konsole, Recenzje

Far Cry 6 – wrażenia z gry

Recenzję „Far Cry 6” można zamknąć w jednym zdaniu – to kolejna odsłona tasiemca pod tytułem „Ubi wydaje po raz kolejny to samo”. Otrzymujemy stare, dobre i sprawdzone mechaniki, z craftingiem, przejmowaniem baz oraz szerokim wachlarzem aktywności na czele, zapakowane w grę wystarczającą na około trzydzieści godzin. Pewnie, to wszystko już przeżywaliśmy przynajmniej w poprzednich pięciu, wliczając „New Dawn” i „Primal”, odsłonach, ale najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że walka o wolność Yary daje mi mnóstwo frajdy. Bawię się na tyle dobrze, że mam ochotę wracać i przejmować kolejną bazę, odhaczać jedno z pozostałych zadań pobocznych, albo próbować uzyskać lepszy czas w wyścigu. Nawet pomimo tego, że pod względem technicznym w dniu premiery, „Far Cry 6” nie odstaje od innych tytułów Ubi i to zdecydowanie nie jest komplement.

Jednym z najmocniejszych elementów tej odsłony serii jest główny zły – granego przez Giancarlo Esposito Antóna Castillo można bez problemu postawić w jednym szeregu z najlepszymi antagonistami gier Ubisoftu. Dobrze napisany, ale przede wszystkim świetnie zagrany przez aktora znanego choćby z „Breaking Bad” zapada w pamięć. Nieobliczalny, bezkompromisowy, samą swoją obecnością sprawia, że temperatura w pomieszczeniu spada o kilka stopni… by następnie gwałtownie wzrosnąć, gdy świat staje w płomieniach. Jednak o ile każda część miała mniej lub bardziej zrównoważonego antagonistę, tak ten konkretny wyróżnia się na tle reszty jednym – obecnością syna. Diego Castillo jest całkowitym przeciwieństwem Antóna. Spokojny, współczujący, zamknięty w sobie, zdaje się wciąż posiadać nieco empatii mimo podejmowanych przez ojca chłopaka najszczerszych prób jej wykorzenienia. Po drugiej stronie barykady stoi Libertad, grupa partyzantów pod dowództwem Clary Garcii, marzącej o zebraniu często skłóconych i niechętnych do współpracy bojowników rozsianych po trzech obszarach Yary celem ostatecznego obalenia reżimu Castillo.

I na tym etapie pojawiamy się my, protagonista lub protagonistka, Dani Rojas. Sierota i były wojskowy (historia jest taka sama niezależnie od wybranej płci), początkowo pragnie jedynie uciec z Yary wraz z przyjaciółmi. Niefortunny zbieg okoliczności w postaci pewnego pasażera na łodzi mającej przemycić nas do USA sprawia, że Dani związuje się z Libertad, otrzymując za zadanie realizację marzeń Clary. Chwilę po burzliwym prologu, narracja idzie utartym szlakiem. Krok po kroku zdobywamy bazy, realizujemy zlecenia i łamiemy opór wiernych dyktatorowi wojsk. Tradycja, nic dodać, nic ująć. Największą różnicą jest to w jaki sposób będziemy to robić, o co już zadbał Juan Cortez, Adam Słodowy partyzantki o skłonności do alkoholu, cygar i demolki. Właśnie ten ostatni element najjaśniej błyszczy na tle poprzednich odsłon. Do naszej dyspozycji oddane został bogaty arsenał obfitujący w narzędzia zagłady spośród których każdy znajdzie coś dla siebie. Lubicie działać po cichu? To sięgnijcie po El Susurro (gwoździarka, mała poręczna, ale zabójcza) albo La Clavadorę (kusza na harpuny). Wolicie bardziej bezpośrednie metody rozwiązywania konfliktów? Polecam Pyrotechno (strzelająca seriami wyrzutnia rakiet), El Pequeno (minigun), czy Discos Locos (wyrzutnia płyt CD, przypominająca podobną zabawkę z „New Dawn”). Sama kategoria broni „Zrób to sam” daje mnóstwo frajdy, ale jeśli dodać do tego bogaty arsenał standardowych pukawek (ze wszelkimi dostępnymi ulepszeniami) i pojazdy, to otrzymujemy bardzo przyjemny zestaw żelastwa. Wisienką na torcie jest Supremo, czyli sprezentowany nam przez Corteza plecak – niezbędnik odpowiedzialnego partyzanta. Występujący w różnych odsłonach plecak pełni funkcję czegoś w stylu znanego choćby z „Overwatch” ultimate – ładowanego ataku, zdolnego odmienić nawet najgorszą sytuację na naszą korzyść. Przez zasypanie okolicy gradem rakiet, przez odpalenie ładunku EMP, aż po mocno ograniczony jetpack. Jest w czym wybierać. Nie można też zapomnieć o towarzyszach, tym razem ograniczających się do zwierzaków. Żeby za bardzo się nie rozpisywać dodam jedynie, że Chorizo podbił moje serce i nawet jeśli nie jest bojowym kogutem (tak, jest taki!), to wszędzie go ze sobą zabierałem.

Graficznie, „Far Cry 6” nie odstaje od innych tytułów Ubi dostępnych na PC i obecną generację konsol. Jest ładnie, dużo się dzieje, a Yara sprawia wrażenie żyjącej wyspy. Niestety, ogólnie dobre wrażenie psuje dość szeroki zbiór mniej lub bardziej uprzykrzających rozgrywkę błędów, choć, co warto zaznaczyć, po blisko trzydziestu godzinach gry na Xbox Series X ani razu nie wywaliło mnie do menu konsoli, co często miało miejsce choćby przy „Assassin’s Creed: Valhalla”. Zamiast tego, zdarzało się kilka razy utknąć w elementach otoczenia, wypaść poza mapę, czy nie mogłem kontynuować zadania z powodu braku reakcji NPC… a skoro już przy SI jesteśmy, to muszę przyznać, że dawno już nie miałem kontaktu z tak głupimi botami, aktywnie starającymi się mnie zabić. Pierwszą oznaką problemów była misja eskortowania NPC, który… wykorzystywał każdą okazję, by z krzykiem rzucać się na oddalony patrol wroga, albo na grupę wilków. Wisienką na torcie zaś stała się sytuacja, gdy podczas misji odbicia więźniów miałem być przewieziony na miejsce przez SI, które w środku jazdy postanowiło staranować konwój wojsk Castillo, wyskoczyć z szoferki i dać się rozstrzelać, wieńcząc misję niepowodzeniem. Ba, podczas powrotu z tej samej misji wdałem się w dość intensywną wymianę ognia, a gdy w chwili przerwy od wysadzania czołgów i strącania helikopterów z nieba wsiadłem do jeepa, uwolniony kretyn postanowił odbiec spory kawałek i ściągnąć uwagę wrogiego patrolu, ginąc. Po załadowaniu zapisu gry udało się wpakować typa do pojazdu i gdy odjeżdżałem, wpadłem na genialny pomysł staranowania dwóch żołnierzy. Oni zginęli, ale jakie było moje zdziwienie, gdy zorientowałem się, że były więzień… również.

Pomimo błędów, uciążliwości i faktu, że to tak naprawdę stary, dobry „Far Cry” bawiłem się świetnie. Nieskrępowana, dynamiczna akcja, kilka ciekawych questów oraz sporo eksploracji jest dokładnie tym, czego potrzebowałem. Formuła tej gry nie zestarzała się ani trochę od trzeciej odsłony i w dalszym ciągu potrafi wciągnąć na kilkadziesiąt godzin niczym dobre, yarańskie bagno. O ile nie macie świeżo w pamięci jednej z poprzednich odsłon, zapewne już i tak zdążyliście się stęsknić za odbijaniem posterunków. Jeśli dodać do tego, że zdobycie kompletu osiągnięć nie wymaga poświęcenia ponad stu godzin z życia na powtarzalne czynności (patrzę na ciebie, „Assassin’s Creed: Valhalla”, „Odyssey” i „Origins”) otrzymujemy przyjemną pozycję dla fanów gier Ubisoftu, które w praktyce stanowią już osobny gatunek, jak i gier FPS szukających czegoś do zapełnienia czasu do listopadowych premier.