Kawerna - fantastyka, książki fantastyczne, fantasy
MEDIA
Kategorie: Film

X-Men: Pierwsza klasa – recenzja Jakuba Ćwieka

Mutacja pierwszego stopnia

Zaczyna się jak wojenny dramat. Zwieńczona zasiekami stalowa brama do obozu, przed nią, zamknięci w ciasnym kordonie nazistów, Żydzi wypędzeni właśnie z bydlęcych wagonów. Leje deszcz, stalowoszare chmury spowijają niebo, odbierając skazanym resztki nadziei. Pod takim niebem nie ma szans na łaskawość losu. Nie ma miejsca dla nadziei…

Przekonuje się o tym boleśnie młody, ledwie nastoletni Eryk, tuż przed bramą, nagłym szarpnięciem oddzielony od rodziców. Słysząc krzyk matki wołającej go po imieniu, raz za razem, coraz bardziej rozpaczliwie, chłopiec również krzyczy, woła, wierzga i rzuca się w tłum, wreszcie – gdy strach zastępuje narastająca wściekłość – spojrzeniem i gestem… rozgina stalową bramę.

Tak oto po raz pierwszy daje o sobie znać przyszłe alter ego Eryka, Magneto – jedna z najtragiczniejszych postaci spośród całego uniwersum Marvela. Tak też zaczyna się najnowszy obraz Matthew Vaughna  – X-Men: Pierwsza klasa.

Powiem szczerze, że bałem się tego filmu. Z kilku powodów. Najważniejszy wiąże się z moimi uprzedzeniami wobec prequeli. Tak jak bowiem uważam, że kontynuacje czasem przynoszą coś dobrego, tak wydarzeń wcześniejszych jakoś nigdy nie potrafiłem zrozumieć. Po co historia, której finał jest mi już znany, po co oglądać bohaterów jeszcze nieukształtowanych, nieopierzonych, zamiast pełnoprawnych? Bywa, że prequele zrobiły wielką krzywdę dziełom od których się wywodziły – że przytoczę tylko nieszczęsne narodziny Hannibala Lectera i jego wywijanie kataną w imię honoru ciotki. A przecież to ledwie wierzchołek góry lodowej…
X man
Drugim powodem była osoba reżysera. Oczywiście po znakomitym „Kick Ass” wiedziałem, że Vaughn zna się na robocie, ale co innego zmierzyć się z pastiszem gatunku, a co innego potraktować go całkiem na poważnie i zrealizować – nie będę się bał tego słowa – dramat. Owszem, naszpikowany efektami, podszyty komiksową akcją, ale jednak dramat. O cierpieniu, o odrzuceniu i nietolerancji. O tym o czym, w swym podtekście, gdzieś głęboko, byli X-Meni.

Czy facet, który kręci film o małej dziewczynce, która roznosi pół mafii w pył i oddechu wciąż wystarcza jej na tyle, by cisnąć w kamerę bon-motem, jest w stanie nakręcić kino superbohaterskie na serio?

I wreszcie trzecia wątpliwość dotyczyła obsady, w której pierwotnie nie pasował mi w zasadzie nikt. A to za młody, a to za stary, a to grał z Angeliną i Keirą, więc ile jeden facet może mieć od życia? W każdym razie obsadowo również byłem raczej na nie.

Ale mimo wszystko nie mogłem się powstrzymać przed obejrzeniem tego filmu, więc wrzuciwszy swe wątpliwości do pudła z popcornem, ruszyłem na salę kinową.

A potem się zaczęło. Przytoczony tu początek, pierwsze spotkanie z Sebastianem Shawem, Charles Xavier jeszcze nie łysy i na własnych nogach wyrywa dziewczyny z kampusu na ciekawostki genetyczne…

I z każdą sekundą moje wątpliwości coraz bardziej szły w kąt. Aż wreszcie wyszły z sali i poszły do bufetu. Mnie natomiast został sam zachwyt.
X-menA cóż urzekło mnie tak bardzo? Przede wszystkim gra głównych aktorów ze szczególnym naciskiem na Michaela Fassbendera (Magneto) i Jamesa McAvoya (Xavier). Gdy widzimy wściekłość na twarzy tego pierwszego lub uśmiech drugiego, gdy słyszymy ich rozmowy, a także widzimy jak świetnie, strojem, słowem, gestem, wpisują się w epokę – wiemy już, że castingowiec zarobił na swoją zapłatę. Dzielnie sekunduje im niezawodny Kevin Bacon (Shaw), w którego postaci widać przebłyski Landy z Bękartów wojny (nie tylko za sprawą porównywalnych zdolności językowych obu panów), czy Luthora w wykonaniu Hackmana.

Pozostali, młodsi aktorzy radzą sobie również całkiem nieźle. Ich rozterki i problemy pozostają jednak w tle. Bo – i to należałoby podkreślić – nie powinniśmy się dać zwieść ani tytułowi ani plakatom. To jest film o Magneto i Xavierze. O ich przyjaźni i tym dramatycznym – choć niestety w filmie trochę źle ogranym – momencie, gdy stają już nie ramię w ramię, ale naprzeciwko siebie. Mógłbym zresztą obstawić całkiem godziwą sumkę, że gdyby X-Men Geneza: Wolverine sprzedał się lepiej, ten film nosiłby tytuł X-Men Geneza: Magneto. Pewnie część wątków uległaby zmianie, ale sens i przekaz filmu, a także jego główna oś pozostałaby taka sama.

Zamiast jednak gdybać, wróćmy do obrazu. Wypada bowiem pochwalić scenariusz i wyśmienity pomysł wplecenia mutantów w kryzys kubański, jak również – tu ukłony również w stronę Voughna – inne zabiegi wpisujące film w wyraźną epokę i czas. Hellfire Club swym wystrojem przypomina lokale z sieci Playboy’a, a balanga jaką urządzają sobie młodociani pod nieobecność opiekunów to nieco podkręcony obrazek jak z rock&rollowej prywatki z lat sześćdziesiątych.

Ale zasługi scenarzysty i reżysera to nie tylko oddanie epoki, ale i znakomite rozłożenie dynamizmu. Film nie do końca jest widowiskiem akcji, ale nie zmienia to faktu, że za dynamicznymi pojedynkami i starciami nie sposób się stęsknić. I do tego są one zawsze wysokiej jakości. Czy to Azazel atakujący agentów CIA, czy Banshee uczący się latać, zawsze mamy do czynienia zarówno z kunsztem speców od efektów, jak i sprawnym, dynamicznym montażem. To sprawia, że niezależnie czego, kto oczekuje od filmu, nikt nie odejdzie skrzywdzony. A jako wisienkę na szczycie tego ogromnego tortu, twórcy zafundowali nam jeszcze kilka akcentów humorystycznych, w tym jeden naprawdę znakomity występ epizodyczny.
X-menŻeby jednak nie było za słodko, zmuszony jestem zauważyć, że obok wielu zalet, film nie ustrzegł się wad popełnianych przez większość twórców kina superbohaterskiego. Pierwszym jest oczywiście patos w stężeniu tak wielkim, że pewnie ręka każdego amerykańskiego widza sama wznosiła się do salutu. Drugim jest łopatologiczne rozwiązanie zakończenia. Zupełnie jakby historia chciała się potoczyć swoim losem, ale zły producent przypomniał, że to tylko prequel.

No właśnie, prequel. Za parę lat widzowie będą oglądać X-Menów we właściwej kolejności. I wtedy film Voughna wygeneruje nam jeszcze jeden problem. Po tak zrealizowanym otwarciu, nikt nie spojrzy na dużo słabszą trylogię Singera i Rattnera.

No chyba, że zatęskni za Loganem…

 

Ocena: 8/10

O autorze:
Jakub Ćwiek, znany polski pisarz fantasy, ale także i felietonista,pisze m. in. dla Nowej Fantastyki.

{youtube}frcCCHb9LHc{/youtube}